środa, 16 grudnia 2009

Stopem do Europy, chapter 2

Eskişehir. "Stare miasto" w tureckim. Znane z Meerschaum, czyli takiego śmiesznego, białego kamienia, z którego robią w Turcji fajki. Z czasem ponoć zmieniają kolor, przybierając kolory żółci, brązu, a czasem nawet brudnej czerwieni. Zapamiętajcie - stare fajki wyglądają jak drewno. Kiedyś w Antalyi widziałem jednego takiego dziaduszka siedzącego przed kawiarnią, jak sobie taką fajeczkę pykał samemu, a nowe, bielutkie sprzedawał. 

Pomimo, że z tego kamienia nie robią właściwie niczego poza właśnie fajkami, to jednak rząd turecki zakazał eksportu tego materiału. Chcieli w ten sposób zapewnić sobie monopol na produkcję tych fajek, bo to właśnie w Turcji najwięcej się go wydobywa. Może tak - jak go znajdziecie gdziekolwiek indziej, to macie farta. W okolicach Eskişehiru jest tego tyle, ile piasku na Saharze.

No, zapomniałem wspomnieć tylko o Anadolu University. Ale co ja będę pisać o tym, że z jednego końca na drugi idzie się godzinę*, ma ok. 1,5 miliona studentów rozsianych po całej Turcji, i japoński ogród. Nie, to by zajęło zbyt wiele czasu, aby to zgłębić :).

I... to jest wszystko co można o Eski powiedzieć. Mieszkałem na końcu miasta, blizej właśnie uniwerku, u Litwinki poznanej w Antalyi. A wszystko warte zobaczenia było daleeeko daaaaalej, na jego drugim końcu.  Zresztą, ruiny zamków to ja w Polsce mam, meczety są wszystkie takie same, a tureckiej przyjaźni mam pod dostatkiem. Przyszedł czas na ruszenie w drogę.


***


Tu może nie było ciężko. Było za to zimno. Trzeba było wrzucić na siebie wszystkie dostępne warstwy swetrów (sztuk: 1), polarów (sztuk: 1) i kurtek (sztuk: 1) aby jakoś wystać. A że Prawa Murphy'ego są wiecznie żywe, ledwo naturalnie się ubrałem w minucie 57 mojego oczekiwania, w minucie 62 pojawił się życzliwy Ali, rodowity Bursanin, który akurat wracał z Włoch.

Oboje staraliśmy się jakoś dogadać - ja po polsku, on po włosku. Pozytyw tego taki, że słowem, jakiego się nauczyłem, było "domuz", czyli wieprzowina.

Generalnie jednak muszę stwierdzić, że dogaduję się z byle Turkiem coraz lepiej. Nie tylko rozumiem większość tego, co do mnie mówią, ale nawet jestem w stanie jakoś odpowiedzieć. Głównie "tak, nie, nie rozumiem", ale zawsze to miło zobaczyć ten bezcenny uśmiech. Turcy naprawdę cieszą się słysząc swoją ojczystą mowę z ust yabanci ("obcego", używane jako "obcokrajowiec"). Często jednak, gdy rozmawiam o języku i porównuję go do polskiej mowy, widać na twarzach grymas czegoś pomiedzy rozczarowaniem, zażenowaniem, wstydem i odrobiną rozsierdzenia, kiedy im mówię, że turecki jest prosty. Ba, dużo prostszy od polskiego, bo podobny, lecz bez masy zabawy z rodzajnikami, nieskończoną liczbą końcówek fleksyjnych*, wymową daleką od pisowni***... i w ogóle. 


***


Na teraz starczy. O samej Bursie w następnej notce.



* Właściwie... to nie dotarłem do końca. Zwątpiłem. Wy też byście to zrobili.

** To takie coś, co pozwala powiedzieć "córuchniuniuniuniuniuniunieczka" zamiast "córeczka"... chociaż oczywiście brzmi głupio. Ale Keremowi z Antalyinaż się oczka zaświeciły, jak to mówiłem.

*** A myśleliście, że "malacz" to skąd się wziął, jak Anglik przeczytał na głos "maluch"?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz