sobota, 26 grudnia 2009

Prawie, prawie... cz.4

"Bursa? To już?" - tylko to mi przemknęło przez myśl, kiedy po niespełna dwóch godzinach łażenia po centrum... zobaczyłem wszystko. Stare Miasto nie jest w jakiś sprytny sposób wkomponowane w nowoczesną acz tandetną architekturę. Nie jest wtopione, zakotwiczone, umiejscowione, ulokowane, sprytnie pomyślane/zaprojektowane. Gdyby Apti nie powiedział, że ono tam jest, to bym pewnie przeszedł obok tego wszystkiego.


Yeşil Cami. Zielony Meczet. Już chyba dziesiąty, jaki spotkałem. Można odnieść wrażenie, że budowlańcy podzielili się na dwa obozy na froncie nazewnictwa meczetów - tych, którzy meczety nazywają "zielone" i tych, którzy nazywają je "nowe" (tur. "yeni"). Poza nimi są tylko Aya Sofia (Hagia Sofia) i Sultanahemtet (Błękitny Meczet) w Stambule oraz Ulu Cami (Wielki Meczet) w Bursie.

Ten ostatni był jak do tej najpiękniejszym meczetem, jaki widziałem. Nawet osławiona Hagia i Błękitny razem wzięte mu nie dorównują. Ani monumentalizmem, ani ornamentami, ani nawet pomysłem architektów na samą konstrukcję. Jest piękny, tak jak piękne są delfiny, gwiazdy, szynka albo ja.

W Bursie jest też zamek na wzgórzu. Nie mogę powiedzieć, że niewart wspinaczki, bo nie ejst ani stromo ani wysoko, ale widok nie powala. Ot, panorama jednego wielkiego blokowiska, do tego wieża zegarowa i sześc albo siedem parunasto-funtowych dział, od których zresztą wzgórze nazywa się "Tophane", czyli "Dom dział" w najwolniejszym tłumaczeniu.


***


Bursa zaskoczyła mnie jeszcze jedną bardzo pozytywną poza Ulu Cami rzeczą. Rozkładem jazdy autobusów:

Nigdzie tego nie spotkałem w Turcji, absolutnie nigdzie. Zazwyczaj jest tak, że autobusy, owszem jeżdżą po ustalonych trasach, ale żeby wiadomo było jak te trasy dokładnie wyglądają, to się trzeba osobiście przejechać. Co do czasu, to albo przyjadą albo nie. Albo wejdziesz, albo nie*. Tymczasem tym oto autobusem dostałem się na trasę.


***


I ponownie czekam. Większosć pobytu w tym kraju spędzasz na czekaniu. Czekasz na autobus, czekasz na wyniki egzaminu, na swoje pozwolenie na pobyt, na innego Turka, wykładowcę, kebaba, herbatę, pożyczenie książki, zwolnienie łazienki, skończenie rozmowy, wyjazd z powrotem do domu.

Tym razem poszło to nawet sprawnie poszło. Spacerowałem jedynie 20 minut, a wziął mnie taki sympatyczny Turek, który nawet po angielsku płynnie mówił, a jak z nim rozmawiałem, to przez nawet chwilę nie odczułem takiego typowego znudzenia jak to zazwyczaj się odczuwa po chwili wymiany zdań. Najzwyczajniej w świecie nie mogę wytrzymać dłużej niż pięć minut powtarzania w kółko jdnego i tego samego, aby interlokutor szanowny cokolwiek zrozumiał. Tutaj za to wyjątkowo i rozmowa się kleiła, i nawet ciekawa była. Może dlatego, że w końcu nie rozmawiałem z jakimś wykładowcą, studentem albo sprzedawcą pamiątek?


***


Był na tyle miły, że podrzucił mnie do swojego rodzinnego miasta, Yalovy. Blisko Istanbulu, ale i tak ledwie połowa drogi na lądzie. Co innego... morzem.

I tak oto, za sześć lir wsiadłem na pokład promu, który miał mnie przewieźć do Pendik. To jeszcze po azjatyckiej stronie jest. Zdrzemnąłem się na chwilę, i nawet nie zauważyłem jak dobijamy do brzegu. I chociaż nadal czuć Azją było, to już jednak takie obrzeża Stambułu były...


***


Jutro - wstęp do Stambułu, czyli oopowieść o jeszcze większej ilości autostopów, chujowej pogodzie, pucybutach, złodziejach, zagubieniu i miłości. Stay tuned, folks!



* chociaż zazwyczaj panowie kierowcy nie widzą niczego złego w dorzuceniu jeszcze dwóch osób, czym w magiczny sposób zwiększają dedykowana przez konstrukcję pojemność dolmusa... no, tak o 100% - na każdego, który może być, przypada zawsze drugi, który za żadne skarby kompresyjne się tam mieścić nie powinien. Ale nie jest powiedziane, że nie może, nie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz