piątek, 30 października 2009

Angturski

POMOCY!


***


Dużo w życiu przeszedłem. Tego co się wydarzyło we wtorek na zajęciach o nazwie Business English nie wyobrażałem sobie w najgorszych snach.

Pokrótce może opowiem o co chodzi: celem tych zajęć jest przedstawienie w formie prezentacji projektów na ściśle określone przez prowadzącego tematy. Oscylują one głównie wokół tematu znajdowania pracy, prowadzenia własnej firmy oraz językowych egzaminów kompetencyjnych, których jest w Turcji więcej niż ustawa przewiduje (chociaż ich ustawy pewnie taką biurokratyzację przyjmują na klatę). Ja na tych właśnie zajęciach sprzedaję Uniwerek w takiej formie:

-Czyli generalnie, naszym celem jest sprzedanie Uniwersytetu zagranicę?

-Tak!

Taką odpowiedź uzyskałem po tym, jak zostałem przypisany do grupy pracującej nad biuletynem informacyjnym i broszurą skierowaną do zagranicznych uczelni. I to nie dla jaj, oni naprawdę będą chcieli ten nasz projekcik wykorzystać :).


Wracając jednak do zajęć. Przyszedłem lekko spóźniony, chociaż czułem, że lepiej w ogóle się nie pojawiać. Intuicja znowu zadziałała, ale rozum głupio zadecydował. Ja głupio zadecydowałem.

Wchodzę do sali. Zaraz po lewo wykładowca za biurkiem zwróconym w stronę katedry. Na katedrze, za biurkiem skierowanym do uczniów, kobieta. Turczynka. Studentka. Mówi. Siedzi i mówi. Prezentuje... prawda?

Siadam na wolnym miejscu, gestykulacją i mimiką twarzy staram się uciszyć szepty i śmichy-chichy. Uzyskuję odwrotny od zamierzonego efekt. Harmider narastał. Stopniowo miał się wymknąć spod kontroli...

Prezentacja pierwsza dotyczyła rozmowy kwalifikacyjnej. Dalsze były poświęcone właśnie tym językowym egzaminom kompetencyjnym. Jakby teraz to dalej ująć...

Może zacznę od tego, ze istotnie, Turcy mówili. Tego im odmówić nie można, ze mówić potrafią. Ale żeby oni wiedzieli co mówią...

Nie, też źle. Oni doskonale wszystko wiedzieli co mówią, o, właśnie tak. Równie dobrze zamiast siedzieć za biurkiem i przełączać slajdy, mogliby czytać książkę. Z tym, ze zapomnieli czytać w myślach, i zaczęli czytać na głos. Niestety, ludzki, a przynajmniej turecki ośrodek mowy nie został zaprojektowany do takich wyzwań jak czytanie po angielsku.

Angielski to język przy którym naprawdę trzeba zwolnić. Nie spieszyć się, zastanowić się jak wymawiać wyrazy, odpowiednio akcent rozłożyć. Oddech chociaż złapać... No postarać się trochę, a nie paplać bez namysłu.

To był jeden z tych momentów, kiedy, mimo najszczerszych chęci i wyrozumiałości, raz po raz gdzieś w moich umyśle zapalała się czerwona lampka podpisana „to jest kurwa niemożliwe”.

Parę przykładów (pierwszy nawias to wtopa, drugi to wtopiona intencja):

„Win the exam” = „Pass the exam” (napisane na slajdzie, wymawiane zresztą też bez większych zahamowań) („Wygrać egzamin”= „Zdać egzamin”)

„Prepaid by” = „Prepared by” (napisane (!) na zakończenie prezentacji) („Przedpłacone przez” = „Przygotowane przez”)

„Avegarge”= „Average” (napisane przy okazji tabeli) („?” = „Średnia”)

„Rectorship will surrender” (przy okazji informowania o miejscach składania podania na egzamin kompetencyjny)(„Rektorat się podda; skapituluje”)

„Patentse” = „Patience” (napisane dobrze, ale po sekundzie wahania, wymówione tak jak widać...)(„Cierpliwość”)

Studenci też nie byli zbytnio pomocni. Zachowywali się jakoby wyszli z bazaru i przyszli na zajęcia. Rozmowy i krzyki, samolociki, łażenie między ławkami, zdjęcia z fleszem...

Powiem szczerze, że najbardziej jestem rozczarowany wykładowcą. Jedyne, co wyrażał na ten temat, to była jego mowa ciała, mówiąca „Fajna prezentacja”. Przytakiwanie, przytakiwanie, po trzykroć przytakiwanie. Zero zainteresowania. Zero krytyki. Zero pytań. Zero refleksji. Zero... przejęcia.

Na pytanie, czy się podobało, zachowałem milczenie, otoczony wszechobecnym entuzjazmem, dzikimi oklaskami, krzykami i gwizdami. Ja tu nie przyjechałem żeby ich uczyć jak robić dobre prezentacje... chyba, że mi zapłacą. Hm... :).


***


Wykładowcy na nieszczęście nie radzą sobie lepiej. W kwestiach językowych...

„By one by” = „One by one” (nie do przetłumaczenia słowo w słowo, polskie „Jeden po drugim”)

„Ayran and coal” = „Iron and coal” (wspomniany w poprzedniej notce niuans wymowy; to trzeba było usłyszeć, bo on naprawdę wypowiedział to jakby chciał powiedzieć o ayranie, a nie o żelazie; ayran [czyt. ajran] to turecki jogurt; iron [czyt. ajron] czyli żelazo, coal [czyt. koal] to węgiel)

„niiw” = „new”

„the” = „the” ( zgadza się, wymówione tak, jak napisane...)

Ciekawostka: powyższe słówka zapadły mi w pamięć na zajęciach prowadzonych przez dwóch dziekanów, oboje są ściśle związani z współpracą zagraniczną.


***


I wreszcie HIT.

„European Union and Turkey”. Zajęcia dedykowane dla studentów Erasmusa. Prowadzi wydziałowy koordynator ds. Programu Erasmus, pan Mustafa Fişne. Pominę fakt, że dla każdego Turka Polska i inne kraje jeszcze wczoraj były krajami komunistycznymi*

Mówimy akurat o Niemczech. Jedyna Niemka, Miira, prowadzi właśnie rozmowę z prowadzącym. Mowa jest o nacjonalizmie. Fişne, nagle, bez zapowiedzi, mówi:

- Niemcy muszą bardzo kochać Niemcy. W końcu nawet w waszym hymnie śpiewacie „Deutschland Deutschland über alles...”

Wpierw nie wierzyłem.

Potem się trochę zdenerwowałem, nie powiem.

Ostatecznie jednak widok twarzy Miiry zadecydował: musiałem położyć się na ławce, żeby ukryć łzy.

Nie mogłem. Prawdę powiedziawszy, to dalej nie mogę, kiedy to sobie przypomnę :).


***


To tyle na dzisiaj. Zobaczymy co Turcja przyniesie...


Krogulczas


* Turcy ciągle odwołują się do tego, ilekroć byśmy nie mówili, że to było 20 lat temu i że jesteśmy pokoleniem, które komunizmu nie pamięta, nie doświadczyło, i że nawet nie wyobrażają sobie jak diametralne różnice poza spadkiem inflacji zaszły przez ten czas w naszych (Polska, Litwa, Słowacja i Niemcy jako NRD) krajach.

czwartek, 22 października 2009

Ziemia obiecana II

Dzisiaj opowiem o tym, jak wyglądało owo moje "jutro".


***

 

Decyzja jest prosta. Spadamy z tego mieszkania obecnego. 48 metrów. Korytarz jest największym pomieszczeniem, oprócz niego jeszcze 3 pokoje, kuchnia, łazienka i turecka toaleta vide dziura w ziemi.

Chcieliśmy. Naprawdę. Cierpliwie czekaliśmy na meble, i generalnie proces umeblowywania zakończył się po jakichś dwóch tygodniach.

Hitem jednak jest jak do tej pory pralka. Było tak: pojawia się pralka. Pojawia się też problem: jest ona w kuchni, bo tam jakoby po turecku jest jej miejsce. No spoko, niech sobie tam będzie.

Tylko że... no nie wiem, inżynier ze mnie żaden, ale zazwyczaj to ten bębenek w pralce to się nie kręci wyłącznie dla frajdy, bo jakby tak było, to by go zawsze kolorowali na jakieś fajne kolorki. Albo mógłby filmy wyświetlać. No przydać się do czegoś.

Na przykład wodę w sobie mieć. Bo zazwyczaj pranie wyjmowałem mokre z pralki. A gdzie tu wodę podłączyć? Z kranu? A wylewać? Z powrotem do kranu? Czy wyższa szkoła jazdy – przez dwie godziny trzymać ręcznie wąż w zlewie?

Z pomocą miał nam przyjść hydraulik pana Nameka – przesympatyczny osobnik, który nam to mieszkanko wcisnął. No i hydraulik Nameka przyszedł, popatrzył, powiedział, że to jest pralka firmy Vestel, że firma jest fajna, że mają serwis i żebyśmy do serwisu poszli z tą pralką i na herbatkę.

Z PODŁĄCZENIEM?!

Z pomocą przyszedł inny kolega simpatiko – pan Ahmet. Nie znam jego imienia, więc nazwałem go Ahmet, bo tu są sami Ahmeci, Mustafy czy Ibrahimy. Pan Ahmet ma Lokantę. Z tureckiego Restaurację. Inną jego cenną cechą z punktu widzenia dobrego materiału na męża jest to, że zna się na hydraulice. A że my byliśmy regularnymi klientami u niego, sam nam zaproponował, że wpadnie wieczorkiem po pracy i nam to podłączy.

I podłączył. Zużył tyle taśmy co babcia włóczki na wełniane skarpety dla wszystkich swoich wnucząt, podłączył kranik za 10 lir i pralka miała jak pić wodę.

Gorzej, że nie miała jak sikać. Porzucając metaforę organizmu – nie odprowadzała wody. Se stała w bębnie, znudzona bidulka.

 

***

 

W tym czasie skontaktował się z nami Prezydent Fify. Jego imię to Berkai, lecz w naszym kręgu jest powszechnie znany jako Prezydent Fify po tym jak opowiedział o nim Wojtek, jeden z moich współlokatorów.

- No był u nas jakiś koleś. No jak mu było... Przedstawił się jako prezydent Fify czy czegoś...

W rzeczywistości biedny Berkai jest wiceszefem Klubu Erasmusowego. Chciał przylansić, a wyszło jak zawsze :).

Tenże Berkai niegdyś rzekł: ja pogadam z Namekiem. Będzie mieli funkiel nufka nieśmiganą pralkę.

I istotnie, parę dni później mamy pralkę. Ładna, biała, dwa pokrętełka i dwa guziczki. Elegancka taka. Nie Porsche, nie Merc, ale takie zgrabne Renault Clio (lubię je ;)).

No i ta już spoko. Sami ją nawet podłączyliśmy, bo to była kwestia przełączenia węży, a poprzednio całą zabawą był ten kranik do wody.

Pierwsze włączenie. Pralka nabiera wody. Śmiga, miesza, nawadnia, walczy z głodem w Afryce, pierze, wylewa wodę na podłogę...

Ekhm...

Czekajcie...

Dobra, może jednak nie lubię Clio.

 

 

 

***

 

Mieszkanie to jest jednak pół biedy. Zajęcia jak do tej pory wymiatają. Po prostu muszę Wam kiedyś napisać o tym jak Turek powiedział Niemce prosto w oczy, że „Deutschland Deustchland uber alles” to jest niemiecki hymn narodowy, że dwa główne surowce w epoce powojennej to ayran (turecki jogurt) i węgiel, i o tym jak sprzedam uniwerek. I mi jeszcze za to podziękują i gratulacje do Lechistanu wyślą :).

 

A teraz ponownie spadam nadrabiać zaległości towarzyskie. Raz człowieka nie ma na necie przez dwa tygodnie, a na komunikatorach przez ponad miesiąc i już mnie za zmarłego albo kryminalistę mają ;).

 

Pozdro

Krogulczas