sobota, 29 sierpnia 2009

Chcielibyście :)

Nie. Tak to nie będzie. Za 3 tygodnie powinienem być już w pełni sprawny (czyt. ból minie). I się do Polski nie wybieram.

Wiem, że ludzie mają o mnie dobre zdanie. Osoby pewnej, stanowczej, zdecydowanej. Taki jednak nie jestem. Jestem w Turcji właśnie po to, żeby takim się stać.

Nie przyjechałem tu, żeby się czegoś nauczyć. Mam wystarczająco sił i czasu, żeby samemu się edukować w zakresie zarządzania zasobami ludzkimi, które tak bardzo pragnę zgłębiać na studiach, a które tak bardzo hamowały moją decyzję przyjazdu. Tutaj nie liczę na wysoki poziom zarządzania. Pożegnałem się z nim.

Przyjechałem tutaj po to, żeby podjąć walkę z samym sobą. Za często już w życiu uciekałem od problemów, zamiast je rozwiązywać, chociaż zapewne niejedna osoba, która to czyta, nie zechce mi uwierzyć.

Chcę być w końcu z siebie zadowolony. I dlatego zostaję.

A takie mury już mi nie straszne :)

Zielony to Balint, biały to Nick. Nie wiem, czy jestem jeszcze na dole, czy już na dole :).

P.S. W aktach medycznych, krajem mojego pochodzenia była niejaka "Rusya"... No i jak ich tu do Unii :)?

wtorek, 25 sierpnia 2009

Żyję

To pierwszy raz w moim życiu, kiedy naprawdę czuję się szczęśliwy, że żyję.

***


W ostatni czwartek byliśmy na wycieczce w Termessos- ruinach miasta w pobliżu Antalyi. Jest to miasto położone w górach, dość starych, ale wciąż wysokich. Nic dziwnego, że nie udało się go zdobyć nawet Aleksandrowi Wielkiemu.
Po dotarciu na wyższe mury, zauważyłem całkiem ciekawe miejsce, w którym możnaby porobić parę ciekawych zdjęć. Był to antyczny mur, którego prawa część była nadkruszona i przez to pozwalała na wejście na jego szczyt. Jakieś osiem metrów miał ten mur. Na takie rzeczy się wchodziło już wcześniej. Postanowiłem, że pójdę porobić tam parę zdjęć na szczycie. Na szczycie byli już dwaj moi znajomi, Węgier, Balint, i Holender, Nick.
Pocykałem może ze trzy zdjęcia i zdecydowałem, że zacznę schodzić, bo ani było miejsca na szczycie na więcej niż 2 osoby, ani też mnie nie chciało się tam dłużej stać w słońcu. Zacząłem schodzić. Czułem, że łatwo nie będzie, kiedy wyrwałem jedną cegłę, która jeszcze przed chwilą stanowiła solidne oparcie.
Potem wszystko działo się już szybko. Kamień wyślizgnął się spod nogi. Próbowałem oprzeć nogę. Gdzie indziej, byle gdzie. Kolejne obsunięcie. Chwyt ręką. Też daremny. Drugą. Trzeciej zabrakło. W ułamku sekundy zniszczyłem kawał antycznego zabytku.
I w tym ułamku sekundy pomyślałem sobie "Nie... To jakiś żart".
Spadłem. Zaprotokołowane jest "upadek z 10 metrów". Takie drugie albo nawet trzecie piętro. Leciałem nogami w dół. Podobno wylądowałem na jakimś drzewie, to ono musiało zamortyzować upadek. Leżałem dobre dwa metry od muru. Na lewym boku, głową w dół. Lewe udo, żebra i głowa wsparte na kamieniach, ale takich stożkowych, nie płaskich. Oparcie punktowe, czyli żadne. Jedynie prawą ręką wspierałem się na kamieniu. Wyobraź sobie podpór przodem, jak do pompki, tylko na prawej ręce, a cialo obrócone na lewą stronę. 
Leżałem tak dobrą godzinę.
Kląłem z taką częstotliwością, że towarzyszący mi obcokrajowcy szybko załapali "kurwa mać" i "ja pierdolę". Odmówiłem przemieszczania mnie ani zmieniania mojej pozycji z uwagi na kręgosłup. W końcu przybyli ratownicy. A potem to już po prostu straciłem rachubę czasu.
Znosili mnie Erasmusowcy, bo jako ratownicy przybył koleś i dwie cytate brunetki. Znosili mnie dobre 40 minut, a dla mnie to było może 5 minut. 
Jakkolwiek by to nie brzmiało, dzięki ciągłej przytomności, powstało w tym czasie mnóstwo dowcipów mojego autorstwa. Śpiewałem nawet "wina, wina, wina, wina dajcie..." wespół z Balintem, który, jak już zszedł, sam o dziwo zanucił. Dużo się także modliłem. Bardzo bardzo dużo.

O pobycie w szpitalu nie chcę mówić. To było najbardziej przerażające i najbardziej samotne doświadczenie w moim życiu.

Wyszedłem z tego wypadku bez żadnego złamania, chociaż było podejrzenie złamania lewej kości udowej, żeber, a nawet kręgosłupa. Skończyło się na uszkodzeniu mięśni lewego uda, okropnym bólu w plecach i trzech szwach na głowie.

***

Nick powiedział, że musiałem mieć na plecach jakieś 10 aniołów. "To ja musiałem na tych biedakach wylądować" odparłem.

Dopiero dzisiaj do mnie dotarło, że prawie zginąłem. Że ledwo uszedłem z życiem. 

Notka bedzie miała moralizatorski koniec, a co. Cieszcie się życiem. Doceńcie jego dar. Ja na pewno wprowadzam w moim pewne zmiany.  Żadne "nowe życie" czy "porzucenie starego życia". Żyję dalej, ale nanoszę korektę. Czuję, że to mi wystarczy to szczęścia. Bo niewiele życiu potrzeba, zarówno żeby je mieć, jak i je stracić.

***

To chyba koniec tego bloga. Mam już zarezerwowany bilet lotniczy do Polski. Po tym, co przeżyłem w szpitalu nie wiem, czy chcę tu wracać.

Dawno mnie zagranicą nie było. Było fajnie, było ciekawie, była to nowość. Poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi z całej Europy. Nie wiem, z którymi utrzymam jakiś kontakt, bo nie jestem za dobry w te klocki. Co poznałem, to moje. Czego doświadczyłem, też moje. Nie było tego wiele jak na miesiąc pobytu tutaj, bo nastawiałem się na podróże po zakończeniu kursu językowego i podczas pobytu w Afyon. 

Ani odrobiny nie żałuję decyzji o wyjeździe. Gdybym miał jechać jeszcze raz, pojechałbym. Ale najpierw wyzdrowiałbym.

Przepraszam wszystkich, którzy wiązali jakieś nadzieje z tym blogiem. Wyszło jak wyszło. Jeżeli ktoś czuje się poszkodowany, możemy to omówić przy zimnym kieliszku ;).

Wszyscy, którzy to czytają, niech Wam się dobrze wiedzie i niech Was Bóg błogosławi. Żyjcie.

Krogulczas

piątek, 21 sierpnia 2009

Rehabilitacja

Z uwagi na konieczność rehabilitacji, nie mam pomysłu ani sił na napisanie dzisiejszej notki.

W poniedziałek postaram się wrzucić kilka ładnych zdjęć ;).

środa, 19 sierpnia 2009

Dlaczego nie polubię tutejszej muzyki?

To jest proste jak teoria superstrun.

***

Obserwacja #1: Muzyka tutaj jest zupełnie inna. Mówię o tej, którą słyszę w głośnikach we wszelkich lokacjach: samochodach, autobusach, ulicach, szkołach, lokalach i dyskotekach.

Wniosek #1: Przyrównywanie jej do czegokolwiek jest bezcelowe.

Wniosek #2: Jeżeli nikt by jej nie lubił, nie byłaby puszczana. Ponieważ jest puszczan TYLKO ona, wszyscy TYLKO jej słuchają. Ponieważ człowiek ma wolną wolę, można uznać, że słuchają jej z własnej chęci.

Obserwacja #2: Turcy wyrażają sie o niej pochlebnie. Tematyka nie jest skomplikowana. Rozmawiałem akurat wieczorkiem z jednym Turco-simpatico, w tle leciała muzyka. Na pytanie: "A o czym on właściwie śpiewa?" Turco-simpatico z rozmarzonym wzrokiem wbitym w niebo, odparł "O tym co zawsze - o miłości..."

Hipotetyczna odpowiedź na pytanie tematu: To nie moja kultura.

***

Chociaż jest to odpowiedź więcej niż oczywista, zacząłem się nad nią dzisiaj głębiej zastanawiać w autobusie, będąc drodze na uniwerek i odrabiając zadania domowe.

Tutaj nie uświadczę cięższego brzmienia Three Days Grace, Iron Maiden, Disturbed. Żadnego metalu, punk rocka czy hardcore. Rap, hip-hop czy nu-rock to tu jedna ryba. Santana i Metallica są tu w jednym worku.

Moim zdaniem to dlatego, że taka muzyka w Turcji dopiero się rozwija. Jest trendem młodym w społeczeństwie, które od wieków piętnowało indywidualizm, ceniąc dostosowanie sie do grupy (głównie rodziny). W krajach Zachodu za to od dziesiątek lat widać nieustanną dążność do tworzenia czegoś, co wybije jednostkę ponad tłum, zwyczajność, codzienność i powszechność. Europa ma z tym wieloletnie doświadczenie kulturowe, Turcja dopiero raczkuje.

Dlatego też nie pozostaje mi nic innego, jak spróbować poznać O CZYM śpiewają. Tak jak u nas liczy się forma przekazu (ciężko, melodycznie, drmatycznie, z gracją, poetycko itd.), tak tutaj sama idea śpiewania o własnych uczuciach jest czymś zupełnie nowym. Nieważne, jak. Ważne, żeby śpiewać i grać, tworzyć i odkrywać, otwierać się i poznawać swoje wnętrze od zupełnie nowej strony.

Tak jak to widzę. To tylko hipoteza. A jak Wy uważacie? Z czego jeszcze może wynikać zupełnie inne podejście do muzyki w innej kulturze?

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Internet. Medium. Wiedza. Świat. Wolność.

Problem pojawia się wtedy, kiedy nie idzie z niej skorzystać.

***

Po pierwsze, primo: Jak do tej pory obraz Europy Zachodniej jest dla mnie zatrważający. Jak do tej pory zostałem poproszony o hackowanie (bądź też robiłem to z własnej, nieprzymuszonej woli, ew. przymuszony okolicznościami) komputerów w językach:

- tureckim (szt. 2)

- fińskim (szt. 1)

- włoskim (szt. 1)

- czeskim (szt. 1)

W każdym wypadku chodziło o uzyskanie dostępu do Internetu.

Najbardziej podobały mi się z tego wszystkiego tureckie klawiatury.

Drobna uwaga dla niewprawnego oka:

- "i" to nie "i"

- shift+2 to nie "@"

- shift+3 to nie "#"

Dodatkowo, te, na których pracowałem (ooo, błogosławiłbym powyższą):

- "." to nie "."

- "," to nie ","

- """ to nie """

A innych dowcipów nie pamiętam. Zaprawdę powiadam wam - klawiatura turecka jest gorsza od Efesa. Takie rzeczy istnieją. Może jeszcze się kiedyś takie znajdą ;).

O fińskich cudeńkach niczego mądrego nie wymyślę. Tam działałem z pamięci, bo problem był ten sam jaki miałem u siebie. Co chwila tylko pytałem, czy te kropkowano-kreskowane literki przypominające kopulujące żyrafy to "właściwości", "dodaj", rozłącz" czy też "sieci bezprzewodowe".

Włoski nie był skomplikowany. Chodziło o zainstalowanie jakiegoś klienta torrenta. Łatwizna. "Avanti" jako "kontynuuj" zapadło mi w pamięć :). Potem tylko objaśnić pokrótce o co chodzi z torrentami*, i Matiaa był szczęśliwy z transferem porównywalnym do prędkości wypiętrzania się Himalajów w skali roku.

Czeski szło zrozumieć ;).

Może kiedyś trochę szerzej napiszę o tym, jak to się stało, że YouTube'a w Turcji nie uświadczysz. To będzie porywająca historia o nienawiści i miłości, bitwach i bataliach, dumie i dupie, a wreszcie (bo jakżeby inaczej) o Ataturku.

Jak macie jakieś ciekawe doświadczenia z dnia dzisiejszego, to chętnie sobie o nich poczytam ;). Śmiało! Zapraszam do komentowania.

*o! nauczyciele mego angielskiego! wybaczcie za gramatyki, jakich wtedy używałem**!

**W sumie, wybaczcie mi za moją gramatykę non-stop. NON-STOP. Tu się inaczej nie da, aniżeli "I to Olympus. I. No. No to Olympus. No. Olympus. No. Money. Back. Back. Money." W formie rozwiniętej, wyglądałoby to mniej więcej tak (przekład z angielskiego):

"Biorąc pod uwagę moje oparzenia słoneczne jakich w przeciągu ostatnich paru godzin się nabawiłem, ja, Bartłomiej Krogulec, powziąłem decyzję następująca, ktorą wszem i wobec ogłaszam, a kieruję ją głownie do Pana, Szanowany Panie Autobusowy Kierowco (dalej, w skrócie: SZPAK).

Nie jadę do żadnego Olympusa. Dawaj pan kasę, bo Panu zapłaciłem jakbym tam jechał, ale tam nie jadę. Money. Back. Back. Money."

SZPAK pokiwał uprzejmie głową i zaczął germańską gwarą gaworzyć. Jakby nie interwencja dwóch simpatico Italiano, to w życiu bym swoich 10 lir z powrotem nie zobaczył.

piątek, 14 sierpnia 2009

Na zdrowie!

Tylko gdzie?

***


Uwierzyć mi można lub też nie. Masz do dyspozycji dziesiątki (a pewno i setki) knajpek w samej tylko Antalyi. Problem zaczyna się w momencie, kiedy zaczyna być męczące słuchanie tureckich odpowiedników Justina Timberlake'a, Robbie Williams'a czy Kanye West'a. Że o remixach Kate Perry albo Britney nie wspomnę.
W Antalyi jak do tej pory z piwem nie udało mi się po ludzku usiąść. Jako „ludzkie” warunki rozumiem co następuje:
1. Napić się tutaj w każdych warunkach można. Można iść doskonale oświetloną ulicą lub ciemnym korytarzykiem. Można siedzieć na trybunie amfiteatru, a nawet zejść na orchestrę. Można siedzieć w pięknym ogrodzie na wielkich fotelo-poduchach. Można w środku dnia lub nocy pójść na plażę i pochłaniać piwko do woli. A policja jeszcze „merhaba” powie.
Ale nie znajdziesz knajpy, gdzie mógłbyś usiąść na krześle. Co jak co, ale nie ma to jak mieć jednego kompana po swej lewej i kolejnych dwóch siedzących na krzesłach naprzeciw, a stół jest wyłącznie do waszej dyspozycji.
2. Znajdziesz tutaj sporo marek piwa. Beck's, Carlsberg, Tuborg, Miller, Vole... Jakkolwiek byś się jednak nie starał, smakują one koszmarnie w porównaniu do tureckiego Efesa.
Jego smaku nie da się do niczego przyrównać. Smakuje zupełnie jak najwykwintniejsze, najsubtelniejsze, najwyborniejsze chardonnay. Niestety, zamiast chardonnay podano ci tran z dorsza. Nic dziwnego, że Niemcom Efes przypadł do gustu.
Jeżeli mam pić piwo, to tylko Tyskie, albo przynajmniej Żywca. Dębowe też jest więcej niż mile widziane. 
3. Pamiętacie o smaku Efesa? To teraz sobie wyobraźcie, że każą sobie w przeciętnej knajpie płacić nawet i do 6 lir (12 złotych) za buteleńkę 0.33. Co to jest 0.33? I wołać sobie za to 12 złotych polskich? Nie ze mną taki numer, o nie.

To oznacza dla przeciętnego Krogulczasa tylko jedno: Albo pić piwa niemieckie, duńskie i czeskie kupowane po zbójeckich cenach w zbójeckiej okolicy, albo celibat piwny.


P.S. Na moje szczęście wódkę Turcy robią całkiem sympatyczną ;).

P.S.2. Inna sprawa to rakii. Brr. Chociaż o niej może przy innej okazji.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Sto lat młodej parze!

Miałem dzisiaj nie pisać, bo nie mam pomysłu na tą kawę. Jakkolwiek spróbowałem dzisiaj w końcu   jednej, nie było to wystarczającym bodźcem do pisania. Bodźcem było to zdjecie:

Tymczasem jednak zajrzałem sobie wieczorem na nk. Patrzę na główną: kolejne jakieś zdjęcie ze ślubu, pewnie jakaś daleka znajoma się żeniła.

Ale, cholera, nie.

To się Anna Góralczyk z klasy F o profilu humanistycznym z I LO w Radomsku omężyła na młode lata. Przybrała nazwisko Lesiakowska.

Cóż więcej można powiedzieć... Sto Lat!

wtorek, 11 sierpnia 2009

Kafka

Dzisiaj notka trochę później, bo ledwo wróciłem z meczu. Trzeba było obrażeniami się zająć.

Ciężki żywot bramkarza.

Ale skoro mam to już za sobą, czas na część właściwą. Japoński rock + RHCP "Otherside" i można pisać.

***


Kafka. Ja lubię słodką. Tu, w Turcji, przeciętna neskafka potrzebuje jakieś 9 kostek cukru. Zresztą w Polsce wygląda to podobnie - jakieś 5 czy 6 łyżeczek cukru to niezbędne minimu m.Turecka, która by mnie powaliła na kolana, jeszcze mi się nie trafiła jednakowoż. Chyba nie mam do nich szczęścia. Nie uświadczyłem owej czerni nocy, gorąca z piekła rodem ani słodkości miłości, jaką można w niej odnaleźć. No ale cóż, mnie się mocha z espresso myli, więc może to tylko wina mojej barbarzyńskiej ignorancji.

Zapewne wiecie, że kawa pochodzi z Etiopii.

Zapewne wiecie, że zjadano ją tam, a nie parzono. Gotowane owoce z masłem i z solą. Pycha musiało być. Dopiero w Jemenie pacnęli się w łeb, że możnaby toto zaparzyć. A że z Jemenu do Mekkki i Medyny niedaleko, zaś do Mekk i Medyny każdy muzułmanin winien przynajmniej raz zajrzeć, to też własnie muzułmańskim pielgrzymom prawdopodobnie zawdzięcza się migrację tegoż trunku na tereny początkowo arabskie, a później tureckie.

Kafce, gdziekolwiek by się nie pojawiła, towarzyszyła niezmiennie opinia trunku o właściwościach leczniczych. Leczyła bóle głowy, brzucha i hemoroidy. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć, ale jakby nie patrzeć jest to opinia lekarzy już arabskich, a to właśnie im przecież współczesna Europa zawdzięcza współczesną medycynę (o tym może innym razem).

Tutaj może pojawi się kilka smaczków związanych z moimi zainteresowaniami tj. historią, rodowodami słownymi, historią, rewolucjami, historią, nauką, historią, miłością i historią.

Ciekawa jest na ten przykład historia prób zakazu spożywania kawy. W Kairze w 1511 roku została kafka zakazana z uwagi na, że ówczesny władcy egipskiemu zachciało się reform, a to właśnie w gronie kawoszy skupiała się opozycja tych reform. To tak jakby próbować zamknąć internet zlokalizowany na obszarze pięciu kilometrów kwadratowych za szczelnymi grodziami, tak, aby nikt nie miał do niego wstępu ani dostępu. Co z tego, że idę do Mietka, który mieszka poza zoną, i tak czy owak uzyskuję do niego dostęp?

O następnej rzeczy po prostu muszę napisać. Turcy zwykli nie mieć kawiarń. Mieli bardziej domy kawowe, gdzie w pięknym ogrodzie, koniecznie z basenem i fontannami (wierzono, że woda ma właściwości oczyszczające*), oddawali się kawowym rozkoszom. Mają nawet specjalne słowo na ten moment delektowania się bukietem smaku i woni kafki: "keyif". Zwykli też domy kawowe nazywać "domami mądrości" z uwagi na to, że spotykała się tam śmietanka społeczeństwa.

W Anglii podchwycono ideę "domów mądrości". Kawiarnie nazywano w XVII wieku "penny universities" tj. "uniwersytetami za pensa". W owych pensjonatach (ale mi się dowcip udał haha) kwitła myśl akademicka, wolna i niezależna od żadnej władzy. Karol II też próbował zakazać spożywania kawy, lecz mu się to ostatecznie nie udało. To znaczy zakazał, tyle że kawiarnie wciąż kwitły - w XVII wieku było ich w Londynie więcej niż obecnie.

C.D.N. bo muszę to jeszcze wszystko najpierw po angielsku napisać :).

Tak więc ciao, jakby powiedział mój nowy współlokator.

* Jakkolwiek to nie brzmi. Bardziej jednak chodziło o wpatrywanie się w wodę, aniżeli kąpiel w niej.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Kahva

Nie, nie o niej dzisiaj będzie :)

Będzie o niej najprędzej jutro. Aktualizacji należy się ogólnie spodziewać w poniedziałki, środy i piątki. Trochę nie blogowałem i muszę się tego ponownie nauczyć. Mam nadzieję, że do tej pory znalazło się kilku wdzięcznych a wiernych czytelników bądź czytelniczek. 

Tak więc jutro będzie trochę o historii kawy i kawiarń na świecie. Można się spodziewać kilku oczywistych faktów, ale mam nadzieję, że uda mi się przywołać kilka nieznanych ciekawostków. Szczególnie, że jest to teraz referatu jaki mam do wygłoszenia w czwartek z Agatą, przesympatyczną studentką stomatologii. Oczywiście, nie wygłaszalibyśmy go, gdyby nie było to obowiązkowe podczas kursu ;).

To cmok cmok i do jutra.

niedziela, 9 sierpnia 2009

Red Bull Cliff Diving Antalya 2009

Działo się!

***

Od rana jednak nie wyglądało to tak różowo.

Otóż takie niebo zawisło nad Antalyą.

Może i uroczo wygląda, ale potem zaczęło wyglądać tak:

Tak, zapowiadało się na deszcz.

Chociaż równie dobrze mogło nie padać. Sprawa wygląda na dobrą sprawę tak, że takie powietrze jak w Polsce jest wyczuwalne zazwyczaj przed ulewami, gradobiciami, burzami z błyskawicami i piorunami i przed wejściem do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, tutaj jest takie cały czas. Duszno, duchota i wbijanie noża w powietrze.

Istotnie, padało. 

Oto dowód. Spodnie Jana (to brzmi prawie jak całun turyński). Widzita te dwie kropelki? Orzeźwiające.

Zapewne nasz nowy współlokator się ucieszył:

Widzicie, jaki uśmiechnięty? Nasza książka do tureckiego do czegoś się w końcu przydała  i udało nam się Rudolfa (tak się przedstawił, bo ma czerwony nos) wyrzucić przez balkon.

Co z tego, że sąsiadom z piętra niżej :)?

***

Na same zawody dotarliśmy troszkę spóźnieni. Po pierwsze z powodu brudzia z Rudziem (tak Rudolfa przezwałem; stał się jakiś agresywny od alkoholu potem, dlatego wyleciał przez balkon). Po drugie, ponieważ hakierowałem fińskiego acera, żeby koledzy z północy uzyskali dostęp do internetu. Nie wiem jak to zrobiłem, ale jak do tej pory musiałem hakować komputer swój, dwa po turecku i jeden fiński. Działają i w ogóle, ale to śmieszne uczucie majsterkować z pamięci :).

Wracając do zawodów. Z powodu spóźnienia nasze rezerwacje w sektorze VIP zostały skonfiskowane i rozdane ludowi tureckiego ku powszechnej uciesze publiki.

No, może ta jedna babcia nie była zadowolona. Ale reszta bawiła się świetnie. Poza nami.

Zaczęliśmy szukać jakiegoś miejsca, gdzie możnaby cośkolwiek obserwować. Udało się nam całkiem szybko znaleźć nową miejscówkę. Trzeba było stać, no ale w końcu to nie nasza loża dla VIP-ów. Widok mieliśmy całkiem niezły. Widzicie platformę z napisem "Red Bull"?

O, a tutaj nawet udało mi się złapać skok jednego z zawodników. Którego? Mnie nie pytajcie. 

Ale i tak było fajnie. Utwierdziłem się w przekonaniu, że Holandia jest zajebiście drogim dla Polaka krajem, a Polska krajem zajebiście tanim dla Holendra. No bo kto słyszał o piwie za 3,5 euro (cena w Holandii)? A kto słyszał o piwie za o,5 euro (przeliczenie ceny w Polsce)?

***

Na koniec zaś kolejne zdjęcie w stylu "Gorszego Się Na Najlepsze Wybrać Nie Dało":

Ale ja te górecki bardzo sobie upodobałem.

sobota, 8 sierpnia 2009

Relaks miły jest...

... ale się nie da.

Jan zasmrodził cały pokój i myśli, że nie widzę, jak namiętnie wachluje nogami, aby wywietrzyć aromaty spod kołdry. Jeszcze klimatyzacja nawiewa wszystko na mnie.

***

Jeżeli już o zapachach mówię, to nie tylko Jan dostarcza mi pod tym względem atrakcji. Pomijam tutaj również kwestie przepocenia każdego uczestnika kursu językowego.

Otóż należy powiedzieć, że w Turcji nigdzie niczym nie śmierdzi.

Dlaczego jest to takie dziwne? Tutaj wszędzie są śmieci. Wszędzie. Znalazłem nawet drzewo plastikowe. Aż dziw, że nie uprawiają ich na masową skalę.

Zrobiłem jedynie zdjęcie jakiegoś młodego owocka tego drzewa. Przyjrzyj się uważnie.

Niestety, o zdjęciach "kwiatów" (czyt. dziesiątek foliówek przywiązanych do gałęzi tegoż drzewa) nie pomyślałem, żeby im zrobić fotkę. Może przy najbliższej okazji jak będę na starym mieście to się nadrobi (czyli dzisiaj wieczorem).

Smutne to. Żadnych koszy, za to jeden wielki śmietnik. Wypiłeś wodę? Rzuć butelkę na prawo. Zjadłeś batona? Papierek na lewo. Nosek wysmarkany? Można pod siebie rzucić.

To doprawdy niesamowite, uwierzcie mi. Taki kontrast pomiędzy pięknym widokiem morza

Powyżej jest jedyne zdjęcie, które mi się podoba. Może dlatego, że jest jak do tej pory najmniej zepsute. Bo też jest beznadziejne. Pewnie ostatnie tak dobre zdjęcie w moim wykonaniu. Na lepsze nie ma co liczyć.

No, to jeszcze ujdzie

Szczęście nowicjusza, że mi obiektyw cyfrówki w aparacie nie eksplodował.

piątek, 7 sierpnia 2009

Ataturk

To był koleś.

***

Historia Jana, mojego czeskiego współlokatora:

- Szukałem drogi do hotelu, a byłem... sam nie wiem gdzie byłem. Postanowiłem więc zapytać w jakimś sklepiku o drogę.

Kojarzyło mi się, że hotel był blisko jakiegoś Bulwaru Ataturka. Podchodzę więc do najbliższego sklepikarza i mówię mu "Ataturk bulvari, Mahper Hotel?". Turek tak spojrzał na mnie. Wpierw zdezorientowany, potem zdziwiony, a chwilę potem... rozmarzony. 

Turek pochylił się trochę do przodu, spojrzał w górę błędnym wzrokiem i mówi "Ataturk Kemal...". Posiedział tak chwilę.

A potem wyszedł. Marzył może pół minuty, zniknął na jakieś trzy.

I wrócił.

Znowu: Pochylenie, rozmarzenie, "Ataturk Kemal...", posiedział. I znowu wyszedł.

W końcu wrócił i powiedział, żebym zapytał obok. 

***

Ataturk w Turcji jest wszędzie. Tak jak my mamy nad klasami godło z orłem białym, tak oni mają Ataturka. Ataturka spotkasz jako nalepkę na drzwiach, na zegarze, na automacie z napojami, na chlebaku, nawet na kuli do nogi zdarzyło mi się jedną spostrzec. Są z nim kalendarze, terminarze, zeszyty. O pamiątkach nie wspominam. O pomnikach nie trzeba nawet mówić.

Dwa dni temu popijałem sobie piwko z Keramem, Turkiem*. Udało mi się dociec, skąd mamy do czynienia z fenomenem Ataturka w Turcji.

Dwie ważne rzeczy, jakie należy wiedzieć:

- o islamie - to jest to religia pokoju, stawiająca pokój na pierwszy miejscu i dążąca do pokoju dla każdego. 

- o Imperium Osmańskim - prowadzili wojny praktycznie non-stop.

Ataturk sam był dowódcą wojskowym, lecz nie przeszkodziło mu to w obaleniu sułtanatu w 1923. Ponieważ wygrał sporo bitew na krótko przed przejęciem władzy, był powszechnie znany i lubiany. Lecz to dopiero po wprowadzeniu republiki zaczęła się cała zabawa.

Otóż z punktu widzenia Turków, Ataturk to był ktoś, kto przywrócił islam w Turcji na właściwe tory. Do tej pory Osmanie ciągle gdzieś z kimś walczyli (a w XIX i XX wieku to im zbytnio nie wychodziło), podczas gdy przecież islam dąży do pokoju. Ottomanie więc nie byli zbyt dobrymi muzułmanami. Ataturk, który powiedział "nie" wszelkimi wojnom i "tak" wszystkim możliwym reformom, łącznie z równouprawnieniem, modernizacją i europeizacją kraju pod względem wprowadzenia kalendarza gregoriańskiego i alfabetu łacińskiego, jest postrzegany jako człowiek, który przywrócił islam w Turcji do korzeni, do pokojowej egzystencji.

W Polsce Ataturk jest wrzucony do jednego worka wespół z innymi władcami autorytarnymi okresu 20-lecia międzywojennego. Myślałem, że będę mógł go porównać z Piłsudskim, ale jego fenomen to coś zupełnie innego. Chociaż i Piłsudski  i Ataturk byli marszałkami, to w Polsce tego okresu istotniejszy był fizyczny aspekt egzystencji państwa, a nie duchowy, jak to było w przypadku Turcji. Ataturk odnowił dusze Turków.

A przynajmniej tak to reklamował. Taki już cholera jestem, przykro mi. Jakkolwiek człowiek był wielki, ja rozumiem, że islam jest ważny i jego odnowienie fajną sprawą jest, lecz to pozostanie dla mnie akcją propagandową o olbrzymiej skali. Jest ona jednak na tyle udana i na tyle przyjazna Europie, że jestem pełen podziwu dla efektów. 

Po weekendzie powinno udać mi się wrzucić parę kiepskich i jeszcze gorszych fotek ;).

* Co prawda możecie mówić, że muzułmanie piwa nie piją, ale on nawet nie wiedział kiedy się im ramadan** zaczyna :). Jak sam stwierdził, laicyzacja postępuje w Turcji.

** Okres postu o ruchomych granicach czasowych, trwa ok. jednego miesiąca. Polega na głodówce w ciągu dnia i imprezowaniu po zachodzie.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Ożeżże w mordę

Co się dzieje z człowiekiem, kiedy leci Allah wie gdzie, po co, dlaczego, jak, po co, dlaczego, z kim i po co i dlaczego?

***

Warszawa. 2.08.2009. Godzina 1340. Lot TK 1766.

Krogulczas na pokładzie...

-...święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje... byle wystartował, doleciał, i wylądował... w Trójcy Jedyny prawdziwy... ja nie wymagam dużo, tylko lecieć i już... łaskiś pełna, Pan z...

... uwierzył za wszystkie czasy.

***

Pomyślałem, że to może być śmieszny pomysł blogować conieco o moim pobyciew Turcji.

A co robię w Turcji?

Nazywam się Bartłomiej Krogulec. Mam 20 lat, jestem Polakiem i na codzień mieszkam w Radomsku. Może nie takie na codzień znowu, bo w Łodzi studiuję stosunki międzynarodwe.

W zeszłym roku (nawet nie wiem kiedy), spostrzegłem ogłoszenie o rekrutacji na LLP Socrates/Erasmus. Powiedziałem sobie "Czemu nie? Będzie śmiesznie."

Spojrzałem wtedy na listę dostępnych uniwersytetów. Patrzę: Turcja. Powiedziałem sobie "Czemu nie? Będzie śmiesznie."

Na rozmowie kwalifikacyjnej zaproponowano mi wyjazd do Afyon aniżeli do Ankary. W Ankarze studiowałbym komunikację społeczną. W Afyon zaś to, co mnie interesuję i co także chcę studiować: zarządzanie. Powiedziałem im "Czemu nie? Bedzie śmiesznie."

C.D.N.