czwartek, 31 grudnia 2009

New Year's Eve Afyon 2009

Plan:

- piwo

- pranie gaci

- przerwa na piwo

- szocik

- drugi szocik

- trzeci szocik

- pranie koszulek

- przerwa na piwo

- szocik, drugi, trzeci...

- phanie... prania...

- pszerfa

- jeszcze chwila

- wstanie

- shotsik... albo szeszcz...

- c.d.n. :)


No, to na początek zobowiązania:

- sprowadzić wagę do poziomu 85 kilogramów i utrzymywać ją na niewyższym niż to poziomie;

- koniec z fajkami;

- rozpocząć drugi kierunek - zarządzanie zasobami ludzkimi, i mam na nich zrozumieć matę;

- napiszę pierwszy rozdział mojej pracy licencjackiej,

- oraz pierwszy rozdział mojej książki.


A życzenia?

- wrócić cało...

- ... i mieć gdzie wyjechać...

- ... i z kim.

- także dużo weny na blogowanie, bo mam taki jeden pomysł, i jak wypali, to będę wymieniany obok kominka, mediafuna, antyweba jako rewolucjonista w polskiej blogosferze.

- a jak to ma nie wypalić, to wena na książkę ma wypalić.


Jak ktoś ma coś do wypowiedzenia, to ja mogę wypowiedzieć za niego. Sylwek jest u mnie godzinę wcześniej, więc życzenia zawsze będą wypowiedzianie dwukrotnie na Nowy Rok, a liczyć się będą z większym prawdopodobieństwem :).


No, to zdrowie Wasze w gardło moje!

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Święta Bożego Narodzenia?

A co to w ogóle jest?



***



Turek takie pytanie właśnie zada. Więcej: po świętach zapyta, czy przyjechałeś do Antalyi na święta? Jest to jednak w pełni uzasadnione, przynajmniej w Turcji.

Tu Wam powiem tak - Turcy święta obchodzą, a jak. Tylko, że w Nowy Rok. Choinki i bombki, światełka na drzewach, eleganckie i tandetne prezenty - wszystko oni to odstawiają 31 grudnia. Mają do tego też zgoła inne podejście, jak się okazało w trakcie mojego pobytu w Antalyi od 23. do 26 grudnia, czyli właśnie na ten świąteczny czas.



***



Chwilę po przyjeździe do domu, wydawało mi się, że niedługo pójdę spać, mimo, że była dopiero 17.00. Nie wiem, co mnie tak mogło wykończyć, bo to jedynie pięć godzin jazdy z Afyon było. Jak się miało okazać, daleko mi jeszcze było do zaśnięcia tego dnia.

Na miejscu spotkałem dwie znajome twarze i dwie nieznajome. Znajome były to Ola i Magda, ta pierwsza nacodzień w Ankarze, ta druga od zawsze w Antalyi. Wspólnie byliśmy na kursie językowym i z niego właśnie się z znamy. Nieznane były mi dwie współlokatorki Magdy - Kinga i Carla. Polka i Portugalka.

Jedna piękniejsza od drugiej. I ja. Święta dobra rzecz :).



***



Sama Wigilia to była jedna z najlepszych Wigilii w moim życiu. Poważnie. Polacy, sztuk siedem, zajęli się barszczem, krokietami, pierogami  i ciastami, Węgierka, Nori, zrobiła sałatki, zaś Carla wzięła na siebie portugalskie desery. I jeżu, te ostatnie... wciąż czekam na przepisy i na nazwy :).

Gorzej wypadła reszta erasmusów. Było ich dwa razy więcej, do tego jakieś dziesięć Turków. A Turcy podrzucili wina, whiskey, wódki, piwa i zielsko. Ponoć się dobrze bawili, ale na następny dzień jak się z paroma spotkałem to już takiej pochlebnej opinii o tym nie mieli.

Ja osobiście rozumiem Europę. Turcy za to nie rozumieją. Kiedy nam powiedziano, że bayram jest jak nasze christmas, to trzeba było ich uszanować, i być spokojnym. Kiedy Turkowi powiesz, że nasze christmas to jak cały ramazan i bayram razem wzięte i skumulowane w dwa dni, to nie spodziewaj się takiej samej wyrozumiałości. I stąd potem maryszka gaszona whiskaczem. 


***


Na następny dzień, zwany potocznie pierwszym dniem świąt, sprawiłem sobie kilka prezentów. A potem opierdalanie się cały dzień. Lecz takie pozytywne. Świąteczne. To uczucie, że nic nie ma do zrobienia nie dlatego, że nie ma nic do zrobienia, ale dlatego, że robienie czegokolwiek jest pomysłem zbliżonym do kopania rowów melioracyjnych uszami - nie jest to po prostu coś, co akurat jest najlepszym pomysłem w porównaniu do nicnierobienia.

Na wieczór za to... fiu fiu... dużo się działo, tylko tyle pamiętam :).


***


W życiu nie sądziłem, że wrócę do Antalyi. Więcej - nawet mi się nie śniło, że spędzę tam Święta Bożego Narodzenia. I co? Śmiało mogę powiedzieć, że były to jedne z najlepszych Świąt. Za szybko tego nie powtórzę, bo chociaż palmy i dwadzieścia pięć stopni brzmią kusząco, to jednak nie ma to jak rodzinka, przyjaciele i jeszcze trochę przyjaciół. 

Jutro z rana za to spadam do Afyon. Ankara jest do dupy. Nie przyjeżdżajcie tutaj, jeżeli nikogo nie znanie. Zanudzita się tylko :).

niedziela, 27 grudnia 2009

Mea culpa części Piąta

No dobra, przeceniłem siebie na dzisiaj. Po prostu trochę mnie zmęczyła Ankara, a za moment znowu spadam na miasto. Bo właśnie w niej siedzę teraz. Ale tak już z młodymi ludźmi bywa, że im sie na wojaże zbiera bardzo łatwo.

Tymczasem więc mogę powiedzieć tak: Jutro pojawia się notka o tym, jak spędza się Święta w Turcji w wykonaniu Eramusowym, a pojutrze właśnie Istanbul. Chyba rozbiję go na trzy części, bo jest o czym pisać. No i muszę również napisać o tym, czego nie należy pisać. W międzyczasie spodziewajcie się wpisu z Ankary. Nowy Rok spędzajcie w ciemności, mrozie i spokoju, tak jak i ja, czyli szału się wtedy nie spodziewajcie ;).

A. I mam zlecenie. Na gwałt potrzebuję trochę pięknej literatury sklecić. Nosi mnie, bo sobie obiecuję, że coś ładnego i nie związanego z blogiem napiszę. Rzuć więc słowem, albo dwoma. Niczego więcej w dosłownym tego słowa znaczeniu, dobry czytelniku, mi nie potrzeba. Jeno natchnienia. A nuż powstanie coś w zbliżeniu do dawno popełnionego, acz nieoficjalnie ponoć docenionego Małża.

sobota, 26 grudnia 2009

Ledwo człowiek przyjechał...

... a już seksu od niego chcą.


***


Jest sobie 23.12, godzina 2.00 czasu GMT+2. Siedzę sobie w toalecie w domu moich gospodarzy w Antalyi. W pewnym momencie słyszę pukanie do drzwi. Jeszcze nie toaletowych moich. Czuję jednak, że to jedynie kwestia krótkiej chwili.

I oto przeczucie mnie nie zawodzi. Dobijają się do drzwi. "Sorry!" krzyczę. Podziałało, mimo, że w odruchu z polska powiedziałem. I się oddaliło zagrożenie.

Wychodzę. Mężczyzna strachowi w oczy zagląda. Idę więc po schodach na drugie piętro. I patrzę na wcale ładne oczy... 

- O heeeeej!

.... szkoda, że takie pijane.

W ciągu minuty dowiedziałem się, że:

- jest Turczynką,

- ma ochotę na seks ze mną,

- jestem bardzo atrakcyjny

- ma ochotę na seks ze mną; zaraz,

- bardzo jej się siku chciało

- lubi kanapy...

Niestety, wpadła tylko na sisi, i musiała się szybciutko zwinąć. Ale wróciła po godzinie niecałej. Tym razem było gorzej, bo:

1. chłopak z nią dzisiaj zerwał...

2. ...w jej urodziny.

Lamenty, płacze, wydzwanianie do chłopa, w międzyczasie wizyta w kiblu na więcej sisi, trochę BLE! do toalety, poprawianie makijażu, więcej wydzwaniania, więcej załamania...

Ale tak już ten naród ma. Wszystek emocji oddać potrafią z godną podziwu sztucznością, która wygląda wręcz naturalnie. Gniew czy smutek, radość czy ekstaza, żal tudzież tęsknota - na naszym polskim emocjonalnym podwórku tego się nie spotka, bo w porównaniu do Turków, jesteśmy bardzo powściągliwi w swoich uczuć, potrzeb, marzeń, rozterek; w wyrażaniu siebie.

I to jest na swój sposób również piękne.

Prawie, prawie... cz.4

"Bursa? To już?" - tylko to mi przemknęło przez myśl, kiedy po niespełna dwóch godzinach łażenia po centrum... zobaczyłem wszystko. Stare Miasto nie jest w jakiś sprytny sposób wkomponowane w nowoczesną acz tandetną architekturę. Nie jest wtopione, zakotwiczone, umiejscowione, ulokowane, sprytnie pomyślane/zaprojektowane. Gdyby Apti nie powiedział, że ono tam jest, to bym pewnie przeszedł obok tego wszystkiego.


Yeşil Cami. Zielony Meczet. Już chyba dziesiąty, jaki spotkałem. Można odnieść wrażenie, że budowlańcy podzielili się na dwa obozy na froncie nazewnictwa meczetów - tych, którzy meczety nazywają "zielone" i tych, którzy nazywają je "nowe" (tur. "yeni"). Poza nimi są tylko Aya Sofia (Hagia Sofia) i Sultanahemtet (Błękitny Meczet) w Stambule oraz Ulu Cami (Wielki Meczet) w Bursie.

Ten ostatni był jak do tej najpiękniejszym meczetem, jaki widziałem. Nawet osławiona Hagia i Błękitny razem wzięte mu nie dorównują. Ani monumentalizmem, ani ornamentami, ani nawet pomysłem architektów na samą konstrukcję. Jest piękny, tak jak piękne są delfiny, gwiazdy, szynka albo ja.

W Bursie jest też zamek na wzgórzu. Nie mogę powiedzieć, że niewart wspinaczki, bo nie ejst ani stromo ani wysoko, ale widok nie powala. Ot, panorama jednego wielkiego blokowiska, do tego wieża zegarowa i sześc albo siedem parunasto-funtowych dział, od których zresztą wzgórze nazywa się "Tophane", czyli "Dom dział" w najwolniejszym tłumaczeniu.


***


Bursa zaskoczyła mnie jeszcze jedną bardzo pozytywną poza Ulu Cami rzeczą. Rozkładem jazdy autobusów:

Nigdzie tego nie spotkałem w Turcji, absolutnie nigdzie. Zazwyczaj jest tak, że autobusy, owszem jeżdżą po ustalonych trasach, ale żeby wiadomo było jak te trasy dokładnie wyglądają, to się trzeba osobiście przejechać. Co do czasu, to albo przyjadą albo nie. Albo wejdziesz, albo nie*. Tymczasem tym oto autobusem dostałem się na trasę.


***


I ponownie czekam. Większosć pobytu w tym kraju spędzasz na czekaniu. Czekasz na autobus, czekasz na wyniki egzaminu, na swoje pozwolenie na pobyt, na innego Turka, wykładowcę, kebaba, herbatę, pożyczenie książki, zwolnienie łazienki, skończenie rozmowy, wyjazd z powrotem do domu.

Tym razem poszło to nawet sprawnie poszło. Spacerowałem jedynie 20 minut, a wziął mnie taki sympatyczny Turek, który nawet po angielsku płynnie mówił, a jak z nim rozmawiałem, to przez nawet chwilę nie odczułem takiego typowego znudzenia jak to zazwyczaj się odczuwa po chwili wymiany zdań. Najzwyczajniej w świecie nie mogę wytrzymać dłużej niż pięć minut powtarzania w kółko jdnego i tego samego, aby interlokutor szanowny cokolwiek zrozumiał. Tutaj za to wyjątkowo i rozmowa się kleiła, i nawet ciekawa była. Może dlatego, że w końcu nie rozmawiałem z jakimś wykładowcą, studentem albo sprzedawcą pamiątek?


***


Był na tyle miły, że podrzucił mnie do swojego rodzinnego miasta, Yalovy. Blisko Istanbulu, ale i tak ledwie połowa drogi na lądzie. Co innego... morzem.

I tak oto, za sześć lir wsiadłem na pokład promu, który miał mnie przewieźć do Pendik. To jeszcze po azjatyckiej stronie jest. Zdrzemnąłem się na chwilę, i nawet nie zauważyłem jak dobijamy do brzegu. I chociaż nadal czuć Azją było, to już jednak takie obrzeża Stambułu były...


***


Jutro - wstęp do Stambułu, czyli oopowieść o jeszcze większej ilości autostopów, chujowej pogodzie, pucybutach, złodziejach, zagubieniu i miłości. Stay tuned, folks!



* chociaż zazwyczaj panowie kierowcy nie widzą niczego złego w dorzuceniu jeszcze dwóch osób, czym w magiczny sposób zwiększają dedykowana przez konstrukcję pojemność dolmusa... no, tak o 100% - na każdego, który może być, przypada zawsze drugi, który za żadne skarby kompresyjne się tam mieścić nie powinien. Ale nie jest powiedziane, że nie może, nie?

środa, 23 grudnia 2009

Wesołych! Szczęśliwego!

A ja z powrotem w Antalyi. Na Święta. Myślałem, że będzie cieplej tutaj. Niby na termometrze 19 stopni, co w porównaniu z afyonowymi pięcioma lub sześcioma to całkiem niezły wynik.

Jednak poza tym, ludzie, którzy mnie tu goszczą to anioły na ziemi. Anielice, gwoli ścisłości. I to cztery  (w tym jedna gościnnie z Ankary). Jutro więcej :).

Tymczasem więc:

Z odległej, zamarzającej w temperaturze plus dwudziestu paru stopni w cieniu Turcji, Krogulczas życzy wszystkim wiernym i niewiernym czytelnikom mocy zdrowia*, szczęścia**, pomyślności*** i radości****.

Żeby Wam się ociepliło w tej Polszu, bo za miesiąc jaki wracam i nie wiem jak zdzierżę minusowe temperatury. Aha, i jeszcze gruszek na wierzbie ;).


PS Notki z ciągu dalszego przeprawy pojawią się w sobotę i niedzielę. Przed nami najlepsze: Istanbul.


* bo od niego się zaczyna

** drugie w kolejności

*** bo potrzebny będzie rym za chwile

**** mówiłem?

niedziela, 20 grudnia 2009

Otostoplı Avrupada cz.3



Śmiechu miałem co nie miara, kiedy mój szanowny kierowca zatrzymał się na środku zjazdu z autostradu i mówi mi, żebym wypierdalał.

-Şurada!

-No ale jak to, panie dziejku?

-Şurada!

-Ale że niby ja w Bursie już jestem?

-Şurada!

-No weź Kurdem nie bądź.

-Şurada!

-No tak. Jesteś Kurdem.

-Şurada!

-Dobra, już dobra.

-Şurada!

-Kolay gelsin, iyi akşamlar i też spierdalaj.


***


Idę. Znowu. Ciemno, zimno, nie wiem gdzie jestem i do domu daleko. Dzwoni Apti.

-Merhaba maj frend! Gdzieś jest, jeśliś jest?

-Chyba w Bursie. Ikee jaką o jakiś klocek albo dwa oddaloną ode mnie widzę. Świeci się jak firanki w dowcipie.

-Aaa to noł problem. Zara tam będę. Dont łory.

-Spoko, to ja się tam pod tą Ikejkę przejdę.

-Zaraz tam będę. Dont łory.

-No, a ja będę pod I...

-Zaraz tam będę.

-Fajnie.

-Dont łory.

-Apti... 

-Zaraz tam będę. Dont łory.

-...

Gdy już mnie odebrali z spod tejże Ikejki, czas było na nocleg. Pobieżne poznanie ojca, matki, siotra na zdjęciu. Będzie tego. Sen zmorzyłby mnie szybciej niż hiszpanka swój pierwszy milion uzbierała. Ale nie.

-Maj freeeend!

-Tak Apti?

-Chodź na piwo. Maj frend chce cię poznać, maj frend.

-Jestem przekonany, że nie ma ochoty na towarzystwo takiego nudnego gościa jak ja.

-Ale on chce cię poznać!

-Miło mi. Podaj mu mojego maila.

-Kiedy osobiście!

-Kruwa... -poddałem się. A co tam, chwila moment i będzie po sprawie- Dobra, dawaj no go tu.

-Maj frend na mieście już jest.

-Że...? Ekstra.

-Jedziemy?

-Byle do przodu.



***


I ponownie na mieście. Tym razem półtora-milionowe. Jedyna słynna ulica, na której pije się wyłącznie rakı (turecka anyżówka, jakieś 45%), zagryza owockiem i rybką, a pieje się równo z kogutem przy akompaniamencie gitar. Tam właśnie byłem na piwie.

Frend Aptiego nie okazał się tragedią. Mogę wręcz powiedzieć, że dawno nie spotkałem takiego swojskiego Turka jak tam. Nie pamiętam jak miał na imię, chociaż coś mi się obija w pamięci Serhat. Tak też go nazwijmy. Serhat jeszcze 30 minut wcześniej był w środku walki o własne życie. Jak się w nią wdał? Chciał rozdzielić dwóch bijących się panów zapitych. Zapewne nic złego w takiej przyjacielskiej bójce by nie było, gdyby jeden z nich nie okładał drugiego, leżącego już na ziemi, metalowym kubłem na śmieci.

Kiedy Serhat chciał się zbliżyć, z dwojga złego udało mu się przerwać męki biednego położonego. Kubeł nie wymierzał już kolejnych ciosów. Poleciał w Serhata. Udało mu się zasłonić rękoma i odpowiednio szybko zbiec na widok wyciąganego noża...

A przynajmniej to mi Serhat opowiedział. Niech każdy zapamięta - Turcy nie kłamią, tylko wyolbrzymiają. Skomplikowany przykład jest powyzej. Prosty przykład, to taki, że w Afyon miało być -30 stopni i śnieg po uda. Jak tylko się poszczęści i będzie łagodny rok, bo przeciętnie to gorzej. Osobiście zakochałem się w sposobie w jaki Turcy oceniają szanse w procentach. Otóż szanse na wszystko wynoszą 99%. Nie mniej, nie więcej. No, może Coś, co  ma niskie szanse powodzenia, to tak do 90% spadnie.  Reszka również wypada w 99% rzutów. Orzeł podobnie :).

Tym razem to już nie ma przebacz. Wracamy do domu. Ja zamieszczam krótką notkę o wywczasie, gadam z taką jedną kudłatą z Polski przez chwilę, a potem spać. Jutro w końcu więcej do zobaczenia będzie!

Świąteczne porządki

Współlokatorzy wyjechali. Ostatnia wczoraj. Sam zostałem. W tonami śmieci. Ja nie wiem, jak my to robimy...

Powrzucałbym kilka zdjęć, aby zilustrować z czym walczę. Niestety, komputer nadzwyczajnie niespodziewanie odmówił współpracy z telefonem. Powalczę z tym kiedy indziej.

A poniżej utwór, którą puszczam w kółko, szczególnie sprzątając.

 

P.S. Notka z wyprawy wieczorem, tak ok. 21.30 mojego czasu.

środa, 16 grudnia 2009

Stopem do Europy, chapter 2

Eskişehir. "Stare miasto" w tureckim. Znane z Meerschaum, czyli takiego śmiesznego, białego kamienia, z którego robią w Turcji fajki. Z czasem ponoć zmieniają kolor, przybierając kolory żółci, brązu, a czasem nawet brudnej czerwieni. Zapamiętajcie - stare fajki wyglądają jak drewno. Kiedyś w Antalyi widziałem jednego takiego dziaduszka siedzącego przed kawiarnią, jak sobie taką fajeczkę pykał samemu, a nowe, bielutkie sprzedawał. 

Pomimo, że z tego kamienia nie robią właściwie niczego poza właśnie fajkami, to jednak rząd turecki zakazał eksportu tego materiału. Chcieli w ten sposób zapewnić sobie monopol na produkcję tych fajek, bo to właśnie w Turcji najwięcej się go wydobywa. Może tak - jak go znajdziecie gdziekolwiek indziej, to macie farta. W okolicach Eskişehiru jest tego tyle, ile piasku na Saharze.

No, zapomniałem wspomnieć tylko o Anadolu University. Ale co ja będę pisać o tym, że z jednego końca na drugi idzie się godzinę*, ma ok. 1,5 miliona studentów rozsianych po całej Turcji, i japoński ogród. Nie, to by zajęło zbyt wiele czasu, aby to zgłębić :).

I... to jest wszystko co można o Eski powiedzieć. Mieszkałem na końcu miasta, blizej właśnie uniwerku, u Litwinki poznanej w Antalyi. A wszystko warte zobaczenia było daleeeko daaaaalej, na jego drugim końcu.  Zresztą, ruiny zamków to ja w Polsce mam, meczety są wszystkie takie same, a tureckiej przyjaźni mam pod dostatkiem. Przyszedł czas na ruszenie w drogę.


***


Tu może nie było ciężko. Było za to zimno. Trzeba było wrzucić na siebie wszystkie dostępne warstwy swetrów (sztuk: 1), polarów (sztuk: 1) i kurtek (sztuk: 1) aby jakoś wystać. A że Prawa Murphy'ego są wiecznie żywe, ledwo naturalnie się ubrałem w minucie 57 mojego oczekiwania, w minucie 62 pojawił się życzliwy Ali, rodowity Bursanin, który akurat wracał z Włoch.

Oboje staraliśmy się jakoś dogadać - ja po polsku, on po włosku. Pozytyw tego taki, że słowem, jakiego się nauczyłem, było "domuz", czyli wieprzowina.

Generalnie jednak muszę stwierdzić, że dogaduję się z byle Turkiem coraz lepiej. Nie tylko rozumiem większość tego, co do mnie mówią, ale nawet jestem w stanie jakoś odpowiedzieć. Głównie "tak, nie, nie rozumiem", ale zawsze to miło zobaczyć ten bezcenny uśmiech. Turcy naprawdę cieszą się słysząc swoją ojczystą mowę z ust yabanci ("obcego", używane jako "obcokrajowiec"). Często jednak, gdy rozmawiam o języku i porównuję go do polskiej mowy, widać na twarzach grymas czegoś pomiedzy rozczarowaniem, zażenowaniem, wstydem i odrobiną rozsierdzenia, kiedy im mówię, że turecki jest prosty. Ba, dużo prostszy od polskiego, bo podobny, lecz bez masy zabawy z rodzajnikami, nieskończoną liczbą końcówek fleksyjnych*, wymową daleką od pisowni***... i w ogóle. 


***


Na teraz starczy. O samej Bursie w następnej notce.



* Właściwie... to nie dotarłem do końca. Zwątpiłem. Wy też byście to zrobili.

** To takie coś, co pozwala powiedzieć "córuchniuniuniuniuniuniunieczka" zamiast "córeczka"... chociaż oczywiście brzmi głupio. Ale Keremowi z Antalyinaż się oczka zaświeciły, jak to mówiłem.

*** A myśleliście, że "malacz" to skąd się wziął, jak Anglik przeczytał na głos "maluch"?

Wynik ankiety

Daleko mi do grupy reprezentatywnej 1000 osób. Ankietę anonimową wypełniło w ciągu 7 siedmiu 18 osób. I co?

O dziwo, blog się podoba.  Mam przynajmniej skromne pojęcie, że jest nieźle. Nie powiem, spodziewałem się przynajmniej setki odpowiedzi. Od czegoś trzeba jednak na poważnie zacząć.

Tak więc:

77% zapraszam do zwiększenia liczby czytelników wszelkimi dozwolonymi przez konwencję genewską środkami.

Z 5 % chętnie się bliżej zapoznam. Mail pozostał bez zmiany :).

A pozostałym 16% dziękujemy za uwagę i żegnamy się.

wtorek, 8 grudnia 2009

Ankieta

Tak sobie dzisiaj siedzę, zmęczony po usuwaniu grzyba ze ścian i dłubaniu w zębie. I jak to zwykle w takich chwilach bywa, zaduma mnie złapała. Czy Wam się w ogóle te teksty podobają? Ani z komentarzami nie szalejeta, a ja też nie mam wiedzy o tym jak naprawdę piszę. Bo to, że się śmieje sam do siebie, jak to czytam, to chyba o niczym nie świadczy, nie?

Powiedzmy, że lubię pisać, ale to nie oznacza, że dobrze mi to wychodzi. Dlatego też po prawej stronie, zaraz pod moim zdjęciem, znajdziecie ankietę. Proste pytanie, odpowiedzi cztery, wybieracie jedną. Możecie potraktować to jako ocenę wyłącznie bloga, chociaż bardziej zależy mi na ocenie tego, na jakim teksty stoją poziomie.  Również z krogulczas.blogspot.com.

To na razie tylko wstępne rozpoznanie, dlatego też ankieta jest prosta, nieskomplikowana i prosta. Trwa do 16 grudnia, czyli do następnego wtorku.

Hej, w końcu dla siebie tego nie piszę. Won do komentarzy. A jak są z nimi jakieś kłopoty, to na maila:


Ja lecę teraz kończyć trzeci sezon Heroes, bo czwarty wzywa :).

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Stopem do Europy cz.1

Afyon -> Eskisehir, czyli pierwszy odcinek własnej prywatnej wyprawy autostopowiczowej.


Gdyby nie ta tabliczka, byłoby ciężko.


***


Jest poniedziałek, ok. godziny 11.00. Zaczęło się nieźle. Wyszedłem na drogę zaraz obok kampusu, biegnącą na Eskisehir. Ledwo rękę wystawiłem, już się pierwsza tirówka zatrzymuje. Na rozgrzewkę opanowana do perfekcji formułka "Selamünaleyküm! JestemPolakiemsłaboznamtureckiEskisehirmozepanowie?"*.  Oni mi "tamam!" i można jechać. Ładuje się do środka, a tam Ahmetrio. W sensie trzech Ahmetów. Jeden był chyba Osman, ale kolejne głowy to na pewno Ahmety.

Pełen szczęścia, doczekać się dojazdu do Eski nie mogę. Ta mieścinka jest położona zaledwie o 120 klocków od Afyon, więc półtorej godziny i powinienem tam zawitać.

A tu mi się Ahmeciarnia zatrzymuje.

Pytam "O co kaman, Osman? Deal przecie był!"

"A wsadź se tam gdzie lubicie w Polsza tego deala, my skręcamy w prawo, haha! Ale spoko, tu masz drogę dalej na Eski. Coś znajdziesz. Prędzej czy później."

To wysiadłem. I widziałem, jak odjeżdża moja tir... śmieciarka. No świetnie. Nic dziwnego, że radio tranzystorowe, że Ahmety śmierdziały i nie było browarów w lodówce. Złapałem śmieciarkę na stopa.


***


Tu zaczęła się ta mniej przyjemna część. Bynajmniej byłaby nieprzyjemna, gdyby nie moja nowa zabawka - dyktafon w komórce. Kiedyś się śmiałem z tego rozwiązania, ale teraz jak sobie odsłuchałem raz, drugi i trzeci notatek z poszczególnych dni, naprawdę - dużo więcej da się napisać. Już nieraz miałem tak, że chciałem całą notkę zbudować w oparciu o jakąś myśl, która mi wpadła do łba ot! tak. I z równym impetem porykoszetowała trochę, dziury w pamieci zostawiła, i poszła w cholerę. Tymczasem z dyktafonem to, co powiedziane, jest już tam na amen :).


***


Odsłuchuję sobie teraz co to się ze mna działo. Podsumujmy fakty:

1. Był poniedziałek, zaraz po długim weekendzie wielkiego święta religijnego, a na wszelkie święta Turcy jeżdżą z i do rodzin na krańcach kraju zamieszkałych.

2. Samochody były tym samym wypełnione po brzegi.

3. Szedłem sobie dobre 2 godziny przed siebie, zanim coś złapałem.

W czasie tych dwóch godzin najmilej zapadł mi w pamięć kontakt trzeciego stopnia z (no z kimże innym?) Turkami.

Spotkanie z nimi podsumowałem na nagraniu w słowach następujących:

"Sobie kurwa pielgrzymkę zafundowałem... Przed momentem spotkałem takich fajnych kolesi. Siedzieli sobie w mercu, zawołali mnie tam. Znaczy zawołali... coś tam pierdzielili; zapytali dokąd jadę i w ogóle.

Ja im powiedziałem, że Polak jestem; że waszego głupiego tureckiego nie znam; że trochę go znam w najlepszym wypadku."

"AAA! Polak, panie! Masz pan Polak przejebane, bo autostop to chujnia z grzybnią. ALE! za pół godziny... Czekajcie ... Chuje... ALE! za pół godziny przejeżdża tędy autobus! No, to panie masz ten autobus za pół godziny złapać."

"No spoko... Chętnie bym mu powiedział, że autobusy to zazwyczaj są pełne już... no ale no! nie będę się kłócił. Może się uda ten autobus złapać."

Poza tym widziałem wypasane krowy. I owce. I osły**. I siewców! Łooo! Siewcy byli spoko.

A tak to bite dwie godziny NIKOGO. Można odnieść wrażenie, że Turcy są fantastycznie gościnnymi ludźmi***. Szkoda tylko, że najpierw musisz się doczłapać do ich domu. Żeby cię samego do domu zabrali, bo widzą akurat strudzonego wędrowca, to już ciężej.

Lecz ja to ich nawet rozumiem. W zeszłym roku mieli dość nieprzyjemną międzynarodową aferę. Włoska artystka łapała stopa w Turcji, będąc przebrana za pannę młodą. Została zgwałcona i zamordowana. Tym niby tłumaczą swoją niechęć do autostopowiczów, lecz szczerze wątpię, żeby tak twardogłowy naród aż tak bardzo wziął sobie do serca jedną autostopowiczkę.


***


W końcu jeden Turek poleciał na moją seksi tabliczkę, którą widać u szczytu, a której nie miałem ze sobą na początku. Znalazłem tą tekturę dopiero po drodze, więc nawet dobrze, ze się trochę przespacerowałem :). W końcu mogłem jechać do Eskisehiru...

C.D.N.


***


Póki co przepraszam za tak późną godzinę publikacji. Odsłuchiwanie tych materiałów zajęło mi więcej niż się spodziewałem - przegadałem dobre 2 godziny, 13 minut, i sekundę. Sam do siebie. Coś chyba ze mną nie tak...



* Im mniej wdechów tym lepiej jesteś w tym kraju zrozumiany.

** W życiu nie widziałem wypasanego osła. Dziwne doświadczenie.

*** Bynajmniej jako tacy się reklamują.

środa, 2 grudnia 2009

Wywczas

Przedwczoraj Eskişehir, wczoraj i dzisiaj Bursa, a jutro İstanbul :).
Cos mi mowi, ze szykuje sie fajna notka jak wroce po weekendzie. A Poki co - oficjalny urlop sobie zrobie.

Starotureckim 'ciao!' koncze te ultra-notke ;).

niedziela, 29 listopada 2009

Qurban

Taki opłatek turecki. Tylko, że z krowy.


***


Kiedy przyjdzie 10 dzień miesiąca Dhul Hijja, na Ibrahima pamiątkę postąpisz tako, jako przykazano. Inaczej uczynisz - luz, bracie. Wtedy jednak radzimy poczynić sobie rezerwację w piekle, niewierny!

Albowiem weźmisz czarnom, białom, czarno-biołom, brązowom, bądź jakąkolwiek stworzoną z genetycznego tygla mućkem, czy jej się to podoba czy nie. Lepiej prosić o przebaczenie niż o pozwoleństwo, więc bierzesz ją. Siłą. W sensie, nie siłą ją weźmiesz... po prostu, miej ją pod jedną z rąk swoich.

W drugą rękem nóż weźmisz. Mućkem zarżniesz, jako Ibrahim chciał syna swego w Boskie imię zarżnąć. Tyle, że krówce nikt nie przyjdzie z owcą na zastępstwo.

Krowę podzielisz na trzy części. W miarę równe. Mierzyć, ważyć, celować czy też strzelać możesz przy pomiarze. Ślepota, zez czy schizofrenia - nic cię wytłumaczyć nie może, bowiem świetym twym obowiązkiem jest pokroić mućkem na części trzy.

Część pierwszą zostaw sobie. Logiczne, nie?

Częśc drugą oddaj swej rodzinie, coby się nie czepiali; sąsiadom, coby się nie czepiali; przyjaciołom najbliższym, bo przyjaciel zasługuje na trochę wdzięczności raz do roku.

Część trzecią daj biednym, bezdomnym, chorym i studentom. Im też się należy coś od życia.

Krowem jeść będziesz do 13 dnia miesiąca Dhul Hijja. Jak krowam się skończym, to idź se po czipsym, żarłoku. 10 dnia miesiąca Dhul Hijja co prawda sklepów może nie znajdziesz czynnych, ale później powinno być lepiej.


***


Piszę głównie dlatego, że trochę mięsa dostaliśmy :). Fajny gulasz z niego wyszedł.

Na poważnie jednak, to naprawdę piękna tradycja. Trochę ewoluowała z czasem, bo spotkałem się również z inną wersją tego trzeciego kawałka. Zamiast szukać jakichś biedaków czy innych studentów, to po prostu Turcy wpłacają +/- tyle, ile by była warte tyle mięsa na konta organizacji charytatywnych. Oczywiście, nie wierzę, że wpłacają tyle, ile jest warte np. 100 kg wołowiny, bo to naprawdę niezła fortunka, szczególnie w Turcji.

W Polsce przy dobrych wiatrach w przeciętnym spożywczaku ile byśmy zapłacili za kilo wołowiny, hm? Zwykłe gulaszowe mięso może 10-12, rarytasowy antrykot 35 i wzwyż. Tutaj byle mięsiwo to 40 złotych, antrykot zaczyna się od 100 złotych za kilogram. Pomnóżcie sobie teraz przez 100-150 kilo, bo tyle chyba 1/3 krowy ważyć będzie, nie? A średnia miesięczna pensja jest tutaj prawie taka sama jak w Polsce po przeliczeniu na złotówki.

Dla mnie ta tradycja jawi się właśnie jak taki nasz opłatek. Wczoraj odwiedził nas właściciel mieszkania. Przyszedł z dwoma siostrami, które przyjechały do niego ze Stambułu. Siostra powiedziała "I am schwester of Ahmet*. We bring you some gift. Turkish meat. Bon apetit. Ciao!".

Jak tu nie kochać tych ludzi :)?




*Tak, jeden z tych Ahmetów ;).

czwartek, 26 listopada 2009

Trochę spokoju

To doznanie jest nadzwyczaj ciekawe.


***


Myślę, że mógłbym tu żyć.

Tu, w Azji Mniejszej. Kolebce parunastu cywilizacji i setek kultur, które stworzyły chyba najbardziej wybuchową dostępna genetycznie mieszankę ludzi.

Tu, w Turcji, którą od blisko czterech miesięcy zjeżdżam od góry do dołu.

Tu, w Afyon, gdzie mieszka 170 tysięcy ludzi, a piwa możesz napić się w trzech miejscach: knajpie w centrum, gdzie zagęszczenie ludzi wynosi ok. 30/metr kwadratowy' disco/barze, do którego nawet nie wiem jak się dostać, lecz się tam raz dostałem. I gdzie szocik wódki kosztuje 10 lir (=20 PLN); burdelu. Całkiem niedaleko. Ode mnie, w sensie. 

I czuję się jak... w domu. U siebie. Na swoim. Nie ma w tym niczego racjonalnego. Nie mam dla tego żadnego uzasadnienia. To przeczucie, nie uczucie.

Wiem, że pod koniec stycznia lub na początku lutego ląduję z powrotem w Polsce. Trochę głupia proporcja, nie? 2/3 czasu spędzone na dostosowywania się i akceptacji dla 1/3 pobytu. Z czego 1/3 tego pozostałego to czas obecny, który przeminie ot tak, jak do tej pory. Następna 1/3 będzie samotna, bo zostaję w Turcji na Swięta. Ostatnia tercja to wkuwanie do egzaminów, ich pisanie, zdawanie i spadanie stąd jak najdalej się da.

I wciąż potrafiłbym żyć w takim... przewidywalnym miejscu.

Może dlatego je lubię? Bo jest przewidywalne? Proste?

Mój pobyt tutaj się zakończył. Teraz zacznie się wegetacja. Bo zgłębiłem już to miejsce. Nic więcej nowego się o nim nie nauczę. Nie ma tu niczego co mnie interesuje. A przynajmniej tego, co by naprawdę mnie interesowało.


***


Przez ostatnie blisko osiem miesięcy własnie nad tym się zastanawiałem - co naprawdę kręci mój mózg? Czego tak naprawdę poszukuję? Co chcę osiągnąć? Co chcę zrobić potem? Dlaczego to, a nie coś innego? Dlaczego właśnie nie coś innego? Dlaczego ja miałbym to robić?

Opcji było wiele. Najbardziej obiecująco zapowiadały się te związane z językiem. Czy jest coś w języku danej kultury, co sprawia, że staje się ona wyjątkowa? Czy używany język determinuje to, kim jest człowiek? Czy gdyby komuś "zamienić" języki, to czy wpłynełoby to w jakimś stopniu na to kim jest? Czy jest to narzędzie, które umożliwiło uformowanie kultury, czy też jest tak jak się obecnie uważa - że to kultura ukształtowała używany język? Co więc ukształtowało kulturę?

Ciekawie równiez zapowiadało się przekształcenie w kierunku bardziej biologicznym po znalezieniu pytania "A co jeśli tzw. reakcja obronna człowieka na zamarzanie tj. odpompowanie krwi z kończyn wyłącznie do torsu, okazałaby się po prostu szczątkiem kodu genetycznego, odpowiedzialnego za hibernację, tak jak pozostałością jest kość ogonowa?". Ot tak, kiedyś brałem prysznic i mi wpadło to do głowy.

Albo odkryć w którym punkcie w przyszłości nastąpi moment, w którym wszystko pierdolnie, a trzeciej wojny nie będzie tylko dlatego, że nie będzie miał kto o niej pamiętać?

Może jednak naprawdę kręci mnie rozgryzanie każdego człowieka? Tego, co go kształtowało, tworzy i zdeterminuje (albo i nie) kim będzie. Czy jest jakiś sposób na przewidzenie tego? Równanie, wzór, reguła, algorytm, inny mądry matematyczny termin, bo nie znam innych? Jak można poznać człowieka? Jak w 5- nie, w minutę dotrzeć do tych zakamarków jego umysłu, które są dla nas najbardziej użyteczne, bez potrzeby używania typowych środków współczesnej perswazji - rozmowy, łapówek, szantażu, manipulacji, negocjacji, umowy itd.

Chyba jestem blisko znalezienie tej odpowiedzi. A właściwie pytania. Jest dużo związku z czasem, efektywnością, kontrolą. Jest dużo biologii. Jeszcze więcej psychologii. Poznanie inżynierii, może. Zgłębianie kultur, zachowań, dogmatów religii, determinantów zachowań. I cholera wie jeszcze co.

Ale nie wiem co to jest. Nie jest to coś, co sprzedam, ale coś, co da mi cel do zrealizowania. To jest pytanie do zadania. Odkrycie czekające na odkrycie. Jestem na krawędzi odnalezienia tego pytania. Pytania, które zmieni naprawdę dużo.  Coś, co sprawi, że będę mógł wykorzystać ten talent który mam - rozumienie w mig jak działają różne rzeczy, zjawiska, obiekty żywe i martwe na tym świecie, kompletnie ze sobą niepowiązane. Bo skoro ja je rozumiem, i tworzę między nimi sieć zależności, to musi istnieć jakiś związek pomiędzy nimi? Nie chodzi mi tu o jakiś bogu ducha winny gremializm. Ale o... odnalezieniu sensu wszystkiego.

Tylko jakie u diabła pytanie trzeba zadać, aby wszystko zrozumieć?


***


Pobyt tutaj dużo mi naświetlił. Może potrzebowałem tego kraju, może nie. Może to przypadek, może przeznaczenie, że tu jestem, bo decyzja o przyjeździe do Turcji to czy uwierzysz czy nie, to naprawdę był pomysł oparty na przeczuciu po tym, jak zobaczyłem ją na liście. 

Na pewno potrzebowałem odmiany. Widzę, że nowe środowiska szybko mi się nudzą. Tak, Turcja mi się znudziła. Łatwo rozłożyłem ją na części pierwsze, zrozumiałe tylko dla mnie. Teraz ich raczej nie opiszę. Kto wie, czy mi się to kiedykolwiek uda, bo jak powiedział kiedyś na wykładzie dr Olędzki "Są dwa rodzaje naukowców: ci, którzy odkrywają i ci, którzy nauczają. Pierwsi nie potrafią tego co drudzy, drudzy nigdy nie osiągną tego co pierwsi". 

Wierzę, że mam przed sobą dużo pracy. Dopiero potem myślę, że mam do zrobienia coś ważnego. Możliwe, że nie uda się nikomu tego zrozumieć, ale co mnie to. Trzeba czegoś w życiu poszukiwać. Jeżeli czujesz się zaspokojony, to jaki jest sens dalszego życia?

Mój mózg domaga się bardzo ambitnej stymulacji, więc muszę mu takową zapewnić. Dobrze mi z tą wizją tego, co przede mną. Trochę jednak czasu minie zanim zaznam trochę spokoju.

środa, 25 listopada 2009

Internet?

VAR!


***


"Var" to tureckie "jest". Skoro mówię o tureckim "jest", wspomnianym "var", to oznacza, że mam ochotę o czymś napisać. Właściwie to już napisałem. Właściwie to zadałem pytanie i udzieliłem odpowiedzi. Jak wszyscy wiemy...

Dobra, nie mam ochoty nic więcej pisać. Po raz pierwszy od mojego przyjazdu tutaj mam dostęp do internetu we własnym domu. 3,5 miesiąca płacenia komuś za możliwość podłączenia się.

A najlepsze jest to, że za 3-4 tygodnie moje mieszkanie bedzie puste, bo ja zostaję tutaj, a reszta współlokatorów wyjeżdża na Święta. Po tym jak wrócą po 3 tygodniach, zostaną może kolejne 3 tygodnie, jak będziemy mieli egzaminy, a po nich do Polski to nawet ja pojadę.

Dlatego... chcemy już teraz aplikować, aby nas odłączono. Halleluyah!

Czy mi się tylko wydaje, czy ten turecki, absurdalny światek wywarł na nas zły wpływ :)?

niedziela, 22 listopada 2009

Pacman

Tak mnie dzisiaj rozbrojono, o :).

No, to ja wracam do nudzenia się.

niedziela, 15 listopada 2009

Epitafium dla Kabanosa

... i Pamflet na Kanalie.

***

Jest 11.11.2009. Polskie swieto narodowe, czyli moje imieniny. Z tejze jakze rzadkiej w Turcji okazji, pozwolilem sobie na drobna imprezke integracyjna dla wszystkich Erasmusow + paru Turkow, wszystko przy tureckim alkoholu narodowym tj. wodce İstanblue, winku 'Bir adana, bir bedava!' ('Jedno kupujesz, jedno gratis!') i piwie Efes.
Nie myslalem o niczym innym jak jedynie o celebracji naszego swieta narodowego. Jakie wiec bylo moje zdziwienie, kiedy czesc Polakow, Slowacy, Litwini i Emre*, wchodzac do domu, wreczyli mi prezent.
-No jak toto? Co ja mam sie z tym przespac, czy od razu pod respirator lepiej podlaczyc?
-Bir adana, bir bedava!
-Ke?
-No trzymaj i nie malkontentuj.
-Dobra, jak se chcecie.
Pare minut pozniej, zazyczyli sobie publicznego rozpakowania prezentu.
Dziwny papier mieli. Taki jakby plastikiem podklejony. Rozowy. Z kokarda z tego papieru ulozona. Wlasciwie nie tyle kokarda, co bardziej taki wachlarz, o. Wymaga troche wiecej sprytu, ktory na szczescie w stosownym momencie posiadalem.
Otwieram paczuszke. W niej pudlo. W pudle scisnki gazet.
No i kaza szukac w tych gazetach. Posrod cytryny, tampona, fajki, kasztana, prezerwatyw, manadarynki, zelkow, chusteczek, Alca Seltzera**, szklanych serduszek i suchej bulki znalazl sie... kabanos.
Zywiecki. Krakow wyprodukowal.
Ten zapach...
Ale nie. Odlozylem go sobie na sniadanko. Tlusciutki, bedzie jak znalazl. Wrocilem do zabawy.

Rano wstaje, pelen szczescia ide do kuchni przyszykowac sie nalezycie do pierwszej od trzech miesiecy swinki przerobionej na kabanoska. Przygotowalem wiec talerz. Nastawilem wode na herbatke. Chlebek pokroilem i maselkiem posmarowalem. Nastepnie herbate zaparzylem. Poslodzilem.
Ide do pokoju. stawiam na stoliku talerz. Kubek tez. Podchodze do pudelka. Szukam kabanosa.
Szukam. Szukam. I znajduje. Puste opakowanie.
Nadal szukam. Wywalam wszystko na ziemie. Moze sie wyslizgnal? Znowu cytryna, suchy chleb, prezerwatywy, tampony i kasztan. A kabanosa ani sladu.
Do dzisiaj nie wiem kto mi go zjadl.
A naprawde chcialem go sobie zjesc.
Czy nawet w Turcji nie moge w spokoju zostawic swoich rzeczy we wlasnym pokoju na wierchu, zeby za moment nie zniknely?
Nie, nie znalazl sie. A szkoda.

PS Jakiekolwiek pogloski o tym, ze kabanos byl produktem zbozowym, spotkaja sie z moim niewymownym uniesieniem, Maju ;).




* Mniejszosc turecka tegoz zgromadzenia.
** Zwal jak zwal, nie pomogl z rana.

środa, 11 listopada 2009

UWAGA! PENDRIVE!

Nie tak dawno temu, bo wczoraj, i nie tak daleko od miejsca mojego pobytu, bo może z 700 metrów, odbyły się zajęcia, które z pewną dozą prawdopodobieństwa wpłynęły w sposób znaczący na opinię o mnie.



***



Powróćmy wszyscy pamięcią do naszych kochanych zajęć spod znaku „Business English”. Nie mam już sił spisywać wszystkich lingwistycznych nowinek i cudeniek. Tym razem opiszę, jak można zmienić opinię o sobie, i to bynajmniej nie przy użyciu języka mówionego, a pisanego.

Jest sobie prezentacja wprowadzająca nas w tematykę „Writing a business plan”*. Była kiepska, bo za szybka i kompletnie niezrozumiała, to wszyscy wiemy. Lecz nie o tym my tu, a o tym, że mi się... strasznie... spodobała. No dobra, grafika mi się spodobała: takie jakby promienie słoneczne padające z lewego górnego rogu. Delikatne, subtelne, łagodnie wplatające się w ciemny błękit tła prezentacji. No miodzio po prostu, nic, tylko uczyć się to robić i doprowadzać do perfekcji.

Pomyślałem więc sobie: poproszę Ahmeta o pomoc**. Sam nawet zapytał na koniec prezentacji „Czy są jakieś pytania?” to i owszem, odparłem, że są, i zapytałem, czy mogę sobie to cudeńko przywłaszczyć. „Spoko, ziom” - odparł Ahmet.

Wszyscy rytualnie się pośmialiśmy (niektórzy trochę za długo), po czym wstałem i skierowałem swe kroki ku katedrze. Po wejściu nań, podpinam pendrive i...

Po pierwsze, wyświetliłem zawartość pena.

Po drugie, projektor był włączony.

Po trzecie, na lapku widziałem zawartość tego pena.

Po czwarte, ergo - wszyscy ją widzieli.

Trzy pozycje. pmp_usb, oraz dwa foldery.

„Niezbędne na penie”

I „Erotyka”***. 

Zachowując kamienną twarz zminimalizowałem okienko z dyskiem, otworzyłem My Computer, przekopiowałem pliczek bez przywracania okna, wyjąłem pena bez usuwania go bezpiecznie (na Viście wiązałoby się to z zamknięciem okna), po czym oddaliłem się od lapka.

Schodząc z katedry, czuć było... delikatną zmianę atmosfery.


Jak to się tam znalazło, zapytacie? Historia nieskomplikowana, stworzycie ją z powodzeniem sami, szczególnie, jeżeli powiem, że miałem czynny udział w umiejscowieniu tego folderu pod taką a nie inną nazwą na mym flashu :)****. 


Morał: zawsze dwa razy pomyśl przed wprowadzeniem w życie spontanicznego pomysłu.

Have fun :).






* Nadmienię jeno, że odczytana tak jak napisano.

** Ahmeta-prezentera, nie Ahmeta-hydraulika.

*** Brzmi wystarczająco międzynarodowo, nie?

**** Jestem tylko samotnym facetem, daleko od domu, no!

niedziela, 1 listopada 2009

Turcy jako naród

Dzisiaj trochę spoważniejemy.

 

***

 

Parę dni temu trochę się pośmialiśmy. Teraz czas na odrobinę powagi. Bo temat jest poważny.

Pamiętacie ostatnią notkę, prawda? Na zakończeniu trochę poruszyłem temat wolności wypowiedzi o hitlerowskich i komunistycznych treściach.

Przy najbliższej okazji* wypytam pana  Fişne o to, jak to w Turcji jest z mówieniem o tym. Czy jest to jedynie ignorancja wynikająca z niewiedzy, czy też istotnie daleko posunięta wolność wypowiedzi na temat jakże drażliwy w Europie?

 

***

 

Moje podejrzenia są zasadne. Turcja jest krajem, w którym nikt nie wstydzi się powiedzieć, że jest nacjonalistą, że kocha swój kraj ponad inne, a Ataturka miłuje zaraz obok matki i ojca. Jest tak w przypadku zarówno młodych, starszych i najstarszych przedstawicieli społeczeństwa, niezależnie od płci, stanu zawodowego, majątkowego, cywilnego, rzeczywistej orientacji politycznej czy seksualnej albo pochodzenia przodków. Nie prowadziłem żadnych badań statystycznych; po prostu prowadziłem rozmowy z dużą ilością ludzi, wielokrotnie zahaczając o temat nacjonalizmu w Turcji.

Do tego dochodzą obserwacje tego, jak Ci ludzie żyją.

1. Flaga jest Święta. My mamy na przykład posążki Matki Boskiej. Nie będziesz złorzeczył w jej obecności. Nie powiesz na MB złego słowa. Nie podpalisz Jej. Nie spluniesz na MB. Tutaj idzie to dalej, bo mamy do czynienia z materiałem, a nie kamiennym/drewnianym posążkiem. Nie możesz więc gnieść czy miętolić w palcach flagi, deptać jej, kłaść na niej brudnych paluchów, że o ubrudzeniu majonezem nie wspomnę**.

2. Sławetny art. 303 kk. „Zakaz obrażania tureckości”. Niedawno uściślony, i odnosi się do tego, co ma być krzywdzące dla ludzi pochodzenia tureckiego, lub jakoś tak. Nie zmienia to faktu, że istnienie takiego zapisu oznacza, że są w tym kraju ludzie, którzy wolą prawnie usankcjonować cenzurowanie wszelkiej krytyki. A najlepszą formą cenzury jest więzienie.

3. Służba wojskowa jest obowiązkowa dla każdego dorosłego Turka. Trwają jednakowoż podobno prace nad zmianą tego zapisu i wprowadzeniem wyłącznie armii zawodowej.

Turcy są generalnie dumni z poziomu zmilitaryzowania swego kraju. Wojsko to chluba naszego kraju; Siła armii jest siłą Turcji; Turcja to Armia – takie wypowiedzi zapadły mi w pamięć najbardziej.

Pragnę w tym miejscu zwrócić honor obecnym władzom; i poruszyć ważny temat. Kiedyś czytałem gazetę turecką w wersji angielskojęzycznej. „Today's Zaman” bodajże. Premier turecki również powiedział, że siłę Turcji stanowi armia. Dlatego też, aby armia nadal była silna, należy modernizować kraj, aby dać jej solidne oparcie. Dla mnie mistrzowskie posunięcie, bo z jednej strony mówi o tym, że armia jest dla rządu ważna, a jednocześnie zmierza w kierunku zmian. Pytanie, czy ostatecznie rządowi zależy bardziej na modernizacji kraju i armii przy okazji, czy też priorytetem jest armia, a kraj  musi się dostosować, pozostawiam otwartym.

4. Poziom testosteronu idzie wyczuć nosem u każdego Turka. Kobiety zostały dawno zepchnięte na dalszy plan. W życiu publicznym wydaje się, że jedynie faceci żyją w tym kraju. Na ulicach kobieta jest nieomalże intruzem. To kraj, w którym to mężczyźni i ich żądze rządzą.

5. Konfrontacji i kłótni pomiędzy ludźmi widziałem dużo więcej niż rozmów i kompromisów. Nie mówię o bijatykach – tutaj strony rozchodzą się dopiero po obnażeniu kłów, zamiast poprzestać na milczącej ocenie siły.

Demonstracje siły są tu na porządku dziennym. Najlepiej opisać to na przykładzie wyglądu: Koszule z niezapiętym ostatnim guzikiem, aby widać było sweterek na klacie; Jak jest zimniej, to kurtka na wierzch, lecz obowiązkowo rozpięta. ŻADNYCH SZALIKÓW u facetów; Skórzana kurtka, a jak nie to chociaż skórzane buty (do dzisiaj nie zapomnę dzieciaka  z kapturem na głowie, w szarym dresie i spiczastych brązowych pantoflach),  jak ich nie ma, to koniecznie wpuszczona koszula i widoczny skórzany pasek.

A co jak nie skóra? Fura! O tym jak Turcy jeżdżą to może jednak przy innej okazji napiszę. Wyobraźcie sobie jednak jedynie, że np. ulica trójpasmowa w magiczny sposób staje się czteropasmowa, a przy dobrych wiatrach się jeszcze rower i dwa motory zmieszczą. I nie jest to bynajmniej komfortowy widok.

Zarost na twarzy również ma znaczenie, bo mówi o... twojej orientacji politycznej. I tak skromny wąsik jest zarezerwowany dla łagodnych islamistów, prostokącik pod nosem dla konserwatystów, wąsy jak u morsa zaś dla liberałów. Pełne, długie brody nie są mile widziane, bo kojarzą się z fundamentalistami.

6. Wreszcie, życie stadne. Wiem jak to brzmi, ale do tego się to istotnie sprowadza. Ludzie tutaj bardzo ściśle określają z kim się trzymają, a z kim nie. Swój to swojak i ziomek. Obcy to obcy. Niekoniecznie trzeba go gnoić, ale nie ma też istotnego powodu, dla którego miałoby się go lubić. Pamiętacie, jak pisałem o tym, że Turcy w procesie decyzyjnym kierują się odczuciami, a nie logiką? To, co lubią, musi być dobre, a to czego nie lubią musi być złe i w żadnym wypadku nie ma powodu, aby wchodzić z nielubianym obiektem w bardziej skomplikowane interakcje.

Wydaje mi się, że z tego może wynikać owa słynna turecka gościnność. Albo kogoś goszczą, albo nie. Więc jak już, to przychylają nieba swojakom. Nie spotkałem się tutaj do tej pory z kimś stosującym zasadę ograniczonego zaufania (nie znasz tego, z kim masz kontakt, więc należy zachować stosowny dystans dla własnego bezpieczeństwa), czymś, co jest bardzo rozpowszechnione w Polsce. Swoją drogą, niedługo będę paru Turków uczył co nieco na temat, bo powiedzmy, że zapoznali mnie ze sporą liczbą swoich, ale nie moich znajomych, na co niekoniecznie miałem ochotę, siedząc w domu, biorąc prysznic, albo śpiąc o pierwszej w nocy.

Pomówmy teraz trochę o historii

 

***

 

Europa jest przewrażliwiona na punkcie nacjonalizmu. Mamy z nim niemiłe doświadczeni pod postacią Drugiej Wojny Światowej. To było dawno temu, ale ma swoje implikacje do dzisiaj. Bez tej Wojny, nie byłoby Zimnej Wojny, NATO czy Unii Europejskiej. A to, co rozpętało tamte wydarzenia, było właśnie umiłowanie własnego narodu, wiary w jego siłę, a także o jego wyższości.

I Wojna Światowa nic nie zmieniła. To państwa NARODOWE kreowały mapę Europy. Tendencje nacjonalistyczne nawet wzrosły.

W Turcji nie było inaczej. I Wojna przyniosła Turcji Ataturka, a wraz z nim reformy, odnowę i wreszcie modernizację. Turcja nie brała udziału w II Wojnie Światowej. Nie straciła w ciągu paru lat 1/3 swojej populacji jak Polska, nie została upokorzona jak Niemcy, nie utraciła statusu światowego mocarstwa jak Francja czy Wielka Brytania. Nacjonalizm przyniósł im jedynie same pozytywy.

Dlatego właśnie rozumiem sytuację ideologiczną w tym kraju.

Oni nie zrozumieją, jak im powiem, że komunizm upadł 20 lat temu i nie mam ochoty o tym mówić, nawet, jeżeli walnie się do tego jako Polacy przyczyniliśmy. Bo ja wiem, że to nie był tylko Okrągły Stół. Że wiele lat wcześniej to były łzy, pot i krew milionów moich rodaków.

Oni nie zrozumieją, jak bardzo mówienie o Hitlerze porusza serca. Boli. Otwiera rany. Bo chociaż nie byliśmy świadkami tamtych wydarzeń, są ludzie, którzy byli, i zadbali o to, abyśmy nigdy o tym nie zapomnieli i chociaż odrobinę poczuli to, co oni kiedyś.

Nie zrozumieją, że nacjonalizm zaślepia, bo mówi, że już jesteś świetny, jak nie najlepszy. Zachód już dawno jest na etapie, że trzeba się koncentrować na doskonaleniu samego siebie, dla samego siebie; nie spoczywać na laurach, bo zawsze jest ktoś lepszy od ciebie. I mieć w nosie narodowości, własne lub cudze.

 

Krogulczas

 

 

* Pewnie w środę.

** No chyba, że na gwiazdę albo półksiężyc***.

*** Ciekawe, czy keczup by przeszedł na całej reszcie?

piątek, 30 października 2009

Angturski

POMOCY!


***


Dużo w życiu przeszedłem. Tego co się wydarzyło we wtorek na zajęciach o nazwie Business English nie wyobrażałem sobie w najgorszych snach.

Pokrótce może opowiem o co chodzi: celem tych zajęć jest przedstawienie w formie prezentacji projektów na ściśle określone przez prowadzącego tematy. Oscylują one głównie wokół tematu znajdowania pracy, prowadzenia własnej firmy oraz językowych egzaminów kompetencyjnych, których jest w Turcji więcej niż ustawa przewiduje (chociaż ich ustawy pewnie taką biurokratyzację przyjmują na klatę). Ja na tych właśnie zajęciach sprzedaję Uniwerek w takiej formie:

-Czyli generalnie, naszym celem jest sprzedanie Uniwersytetu zagranicę?

-Tak!

Taką odpowiedź uzyskałem po tym, jak zostałem przypisany do grupy pracującej nad biuletynem informacyjnym i broszurą skierowaną do zagranicznych uczelni. I to nie dla jaj, oni naprawdę będą chcieli ten nasz projekcik wykorzystać :).


Wracając jednak do zajęć. Przyszedłem lekko spóźniony, chociaż czułem, że lepiej w ogóle się nie pojawiać. Intuicja znowu zadziałała, ale rozum głupio zadecydował. Ja głupio zadecydowałem.

Wchodzę do sali. Zaraz po lewo wykładowca za biurkiem zwróconym w stronę katedry. Na katedrze, za biurkiem skierowanym do uczniów, kobieta. Turczynka. Studentka. Mówi. Siedzi i mówi. Prezentuje... prawda?

Siadam na wolnym miejscu, gestykulacją i mimiką twarzy staram się uciszyć szepty i śmichy-chichy. Uzyskuję odwrotny od zamierzonego efekt. Harmider narastał. Stopniowo miał się wymknąć spod kontroli...

Prezentacja pierwsza dotyczyła rozmowy kwalifikacyjnej. Dalsze były poświęcone właśnie tym językowym egzaminom kompetencyjnym. Jakby teraz to dalej ująć...

Może zacznę od tego, ze istotnie, Turcy mówili. Tego im odmówić nie można, ze mówić potrafią. Ale żeby oni wiedzieli co mówią...

Nie, też źle. Oni doskonale wszystko wiedzieli co mówią, o, właśnie tak. Równie dobrze zamiast siedzieć za biurkiem i przełączać slajdy, mogliby czytać książkę. Z tym, ze zapomnieli czytać w myślach, i zaczęli czytać na głos. Niestety, ludzki, a przynajmniej turecki ośrodek mowy nie został zaprojektowany do takich wyzwań jak czytanie po angielsku.

Angielski to język przy którym naprawdę trzeba zwolnić. Nie spieszyć się, zastanowić się jak wymawiać wyrazy, odpowiednio akcent rozłożyć. Oddech chociaż złapać... No postarać się trochę, a nie paplać bez namysłu.

To był jeden z tych momentów, kiedy, mimo najszczerszych chęci i wyrozumiałości, raz po raz gdzieś w moich umyśle zapalała się czerwona lampka podpisana „to jest kurwa niemożliwe”.

Parę przykładów (pierwszy nawias to wtopa, drugi to wtopiona intencja):

„Win the exam” = „Pass the exam” (napisane na slajdzie, wymawiane zresztą też bez większych zahamowań) („Wygrać egzamin”= „Zdać egzamin”)

„Prepaid by” = „Prepared by” (napisane (!) na zakończenie prezentacji) („Przedpłacone przez” = „Przygotowane przez”)

„Avegarge”= „Average” (napisane przy okazji tabeli) („?” = „Średnia”)

„Rectorship will surrender” (przy okazji informowania o miejscach składania podania na egzamin kompetencyjny)(„Rektorat się podda; skapituluje”)

„Patentse” = „Patience” (napisane dobrze, ale po sekundzie wahania, wymówione tak jak widać...)(„Cierpliwość”)

Studenci też nie byli zbytnio pomocni. Zachowywali się jakoby wyszli z bazaru i przyszli na zajęcia. Rozmowy i krzyki, samolociki, łażenie między ławkami, zdjęcia z fleszem...

Powiem szczerze, że najbardziej jestem rozczarowany wykładowcą. Jedyne, co wyrażał na ten temat, to była jego mowa ciała, mówiąca „Fajna prezentacja”. Przytakiwanie, przytakiwanie, po trzykroć przytakiwanie. Zero zainteresowania. Zero krytyki. Zero pytań. Zero refleksji. Zero... przejęcia.

Na pytanie, czy się podobało, zachowałem milczenie, otoczony wszechobecnym entuzjazmem, dzikimi oklaskami, krzykami i gwizdami. Ja tu nie przyjechałem żeby ich uczyć jak robić dobre prezentacje... chyba, że mi zapłacą. Hm... :).


***


Wykładowcy na nieszczęście nie radzą sobie lepiej. W kwestiach językowych...

„By one by” = „One by one” (nie do przetłumaczenia słowo w słowo, polskie „Jeden po drugim”)

„Ayran and coal” = „Iron and coal” (wspomniany w poprzedniej notce niuans wymowy; to trzeba było usłyszeć, bo on naprawdę wypowiedział to jakby chciał powiedzieć o ayranie, a nie o żelazie; ayran [czyt. ajran] to turecki jogurt; iron [czyt. ajron] czyli żelazo, coal [czyt. koal] to węgiel)

„niiw” = „new”

„the” = „the” ( zgadza się, wymówione tak, jak napisane...)

Ciekawostka: powyższe słówka zapadły mi w pamięć na zajęciach prowadzonych przez dwóch dziekanów, oboje są ściśle związani z współpracą zagraniczną.


***


I wreszcie HIT.

„European Union and Turkey”. Zajęcia dedykowane dla studentów Erasmusa. Prowadzi wydziałowy koordynator ds. Programu Erasmus, pan Mustafa Fişne. Pominę fakt, że dla każdego Turka Polska i inne kraje jeszcze wczoraj były krajami komunistycznymi*

Mówimy akurat o Niemczech. Jedyna Niemka, Miira, prowadzi właśnie rozmowę z prowadzącym. Mowa jest o nacjonalizmie. Fişne, nagle, bez zapowiedzi, mówi:

- Niemcy muszą bardzo kochać Niemcy. W końcu nawet w waszym hymnie śpiewacie „Deutschland Deutschland über alles...”

Wpierw nie wierzyłem.

Potem się trochę zdenerwowałem, nie powiem.

Ostatecznie jednak widok twarzy Miiry zadecydował: musiałem położyć się na ławce, żeby ukryć łzy.

Nie mogłem. Prawdę powiedziawszy, to dalej nie mogę, kiedy to sobie przypomnę :).


***


To tyle na dzisiaj. Zobaczymy co Turcja przyniesie...


Krogulczas


* Turcy ciągle odwołują się do tego, ilekroć byśmy nie mówili, że to było 20 lat temu i że jesteśmy pokoleniem, które komunizmu nie pamięta, nie doświadczyło, i że nawet nie wyobrażają sobie jak diametralne różnice poza spadkiem inflacji zaszły przez ten czas w naszych (Polska, Litwa, Słowacja i Niemcy jako NRD) krajach.

czwartek, 22 października 2009

Ziemia obiecana II

Dzisiaj opowiem o tym, jak wyglądało owo moje "jutro".


***

 

Decyzja jest prosta. Spadamy z tego mieszkania obecnego. 48 metrów. Korytarz jest największym pomieszczeniem, oprócz niego jeszcze 3 pokoje, kuchnia, łazienka i turecka toaleta vide dziura w ziemi.

Chcieliśmy. Naprawdę. Cierpliwie czekaliśmy na meble, i generalnie proces umeblowywania zakończył się po jakichś dwóch tygodniach.

Hitem jednak jest jak do tej pory pralka. Było tak: pojawia się pralka. Pojawia się też problem: jest ona w kuchni, bo tam jakoby po turecku jest jej miejsce. No spoko, niech sobie tam będzie.

Tylko że... no nie wiem, inżynier ze mnie żaden, ale zazwyczaj to ten bębenek w pralce to się nie kręci wyłącznie dla frajdy, bo jakby tak było, to by go zawsze kolorowali na jakieś fajne kolorki. Albo mógłby filmy wyświetlać. No przydać się do czegoś.

Na przykład wodę w sobie mieć. Bo zazwyczaj pranie wyjmowałem mokre z pralki. A gdzie tu wodę podłączyć? Z kranu? A wylewać? Z powrotem do kranu? Czy wyższa szkoła jazdy – przez dwie godziny trzymać ręcznie wąż w zlewie?

Z pomocą miał nam przyjść hydraulik pana Nameka – przesympatyczny osobnik, który nam to mieszkanko wcisnął. No i hydraulik Nameka przyszedł, popatrzył, powiedział, że to jest pralka firmy Vestel, że firma jest fajna, że mają serwis i żebyśmy do serwisu poszli z tą pralką i na herbatkę.

Z PODŁĄCZENIEM?!

Z pomocą przyszedł inny kolega simpatiko – pan Ahmet. Nie znam jego imienia, więc nazwałem go Ahmet, bo tu są sami Ahmeci, Mustafy czy Ibrahimy. Pan Ahmet ma Lokantę. Z tureckiego Restaurację. Inną jego cenną cechą z punktu widzenia dobrego materiału na męża jest to, że zna się na hydraulice. A że my byliśmy regularnymi klientami u niego, sam nam zaproponował, że wpadnie wieczorkiem po pracy i nam to podłączy.

I podłączył. Zużył tyle taśmy co babcia włóczki na wełniane skarpety dla wszystkich swoich wnucząt, podłączył kranik za 10 lir i pralka miała jak pić wodę.

Gorzej, że nie miała jak sikać. Porzucając metaforę organizmu – nie odprowadzała wody. Se stała w bębnie, znudzona bidulka.

 

***

 

W tym czasie skontaktował się z nami Prezydent Fify. Jego imię to Berkai, lecz w naszym kręgu jest powszechnie znany jako Prezydent Fify po tym jak opowiedział o nim Wojtek, jeden z moich współlokatorów.

- No był u nas jakiś koleś. No jak mu było... Przedstawił się jako prezydent Fify czy czegoś...

W rzeczywistości biedny Berkai jest wiceszefem Klubu Erasmusowego. Chciał przylansić, a wyszło jak zawsze :).

Tenże Berkai niegdyś rzekł: ja pogadam z Namekiem. Będzie mieli funkiel nufka nieśmiganą pralkę.

I istotnie, parę dni później mamy pralkę. Ładna, biała, dwa pokrętełka i dwa guziczki. Elegancka taka. Nie Porsche, nie Merc, ale takie zgrabne Renault Clio (lubię je ;)).

No i ta już spoko. Sami ją nawet podłączyliśmy, bo to była kwestia przełączenia węży, a poprzednio całą zabawą był ten kranik do wody.

Pierwsze włączenie. Pralka nabiera wody. Śmiga, miesza, nawadnia, walczy z głodem w Afryce, pierze, wylewa wodę na podłogę...

Ekhm...

Czekajcie...

Dobra, może jednak nie lubię Clio.

 

 

 

***

 

Mieszkanie to jest jednak pół biedy. Zajęcia jak do tej pory wymiatają. Po prostu muszę Wam kiedyś napisać o tym jak Turek powiedział Niemce prosto w oczy, że „Deutschland Deustchland uber alles” to jest niemiecki hymn narodowy, że dwa główne surowce w epoce powojennej to ayran (turecki jogurt) i węgiel, i o tym jak sprzedam uniwerek. I mi jeszcze za to podziękują i gratulacje do Lechistanu wyślą :).

 

A teraz ponownie spadam nadrabiać zaległości towarzyskie. Raz człowieka nie ma na necie przez dwa tygodnie, a na komunikatorach przez ponad miesiąc i już mnie za zmarłego albo kryminalistę mają ;).

 

Pozdro

Krogulczas


wtorek, 29 września 2009

Ziemia obiecana I

W końcu się coś działo. Wczoraj od 9.00 do 23.00 załatwiałem sobie mieszkanie. Co z tego wyszło?


***


Zacznijmy od tego, że mieszkanie to było załatwiane od dobrych trzech tygodni. Dopiero, kiedy przyjechałem, wzięli się za nie na poważnie.  

W poważnej, naukowej literaturze, opisującej jak to się z Turkami robi interesy, generalnie spotkałem się z określaniem negocjacji z nimi (a w praktyce również codzienne komunikowanie) jako „zabierającymi więcej czasu niż w przypadku np. kultur Zachodu”. Myślałem więc sobie tak „Aha, czyli pozaprzyjaźniam się z nimi trochę dłużej, pogadamy trochę dłużej o pogodzie, wymienimy się dodatkowo informacjami o swoich rodzinach, a potem przejdziemy do konkretów”

W Turcji nie ma konkretu.

NIE. MA.

Rozmowa z Turkiem to naprawdę świetna sprawa. Raz przyszedłem tylko po to, aby zapytać się, jak idzie poszukiwanie mieszkania. Skończyło się na tym, że siedziałem przez godzinę przy herbatce, poznając dwóch przyjaciół koordynatora Erasmusa, rozmawiając o Wałęsie, Mickiewiczu, Dąbrowskim, Lato, Deynie, imieniu „Kamil”, ,polskim nielubieniu się z Ruskimi, ramadanie, kuchni tureckiej, taniej kuchni tureckiej, dobrej kuchni tureckiej, i jeszcze o kuchni tureckiej.

Komunikacja z Turkami to koszmar. Nie mam zamiaru być politycznie poprawny i powiem wprost: My, Europejczycy, mamy lepszy, sprawniejszy system przekazywania danych między dwoma podmiotami komunikacji. Jest to spowodowane w głównej mierze tym, że informacja w Europie i krajach, gdzie cywilizacja zachodnia ma silne wpływy (USA, Kanada, Australia, Japonia itp.) jest tania i łatwa do zdobycia.

W Turcji za to, informacja jest ceniona. Nie jest łatwo ją zdobyć, więc nie jest też łatwo ją uzyskać od tego, kto ją posiadał.

Sklepy nie mają wywieszonych szyldów z godzinami otwarcia.

Na półkach większości sklepów, poza supermarketami, w większości nie ma wywieszonych cen.

Rozkłady MPK nie istnieją – po prostu dolmusa (czyt. dolmusza [l. poj. M. dolmusz] – minibus, powszechny środek transportu publicznego) łapiesz „na stopa”, wystawiając rękę jak widzisz, że jakiś jedzie.

I tak samo jest, kiedy chcesz wynająć mieszkanie.


***


W zeszłym tygodniu ja, czterech studentów simpatiko, koordynator Erasmusa Abdulkadir oraz szef BWZ Uniwersytetu Ibrahim, udaliśmy się na oględziny mieszkania.

Korytarzyk, który prowadzi do trzech odrębnych pokojów, kuchnia, łazienka i toaleta osobno. Toaleta z dziurą, w Polsce zwana „na Małysza”

Było w tragicznym stanie jeżeli chodzi o porządek. Było totalnie puste, ale prezenter powiedział, że będzie wypicowanie, wysprzątane, meble wstawione, kuchenka, pralka i lodówka, internet za darmo. Myślę sobie – fajnie. I że to wszystko będzie zrobione za dwa dni. Myślę sobie – ekstra.

Lipa. Dupa.

Wczoraj w chaotycznym pośpiechu emigrowałem z mojego dotychczasowego akademika, po to tylko, żeby wprowadzić się do tego mieszkania mego nowego.

Najpierw udać się mieliśmy do wynajmującego, coby umowę podpisać.

I tu zdziwko numer jeden...

Ale o tym później, dzisiaj nie mam na to sił. Póki co jestem zmęczony, a poza tym dobrze mi się gada z nową współlokatorką (pozdrowienia, droga Flatmejt ;)). No i czeka na mnie Fifa 2010 z weterynarzami w kafejce na dole :P.

Dokończę jutro. A teraz cmok cmok.

niedziela, 27 września 2009

Tymczasem przenieś moją duszę utęsknioną, Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych...

Na wspomnienia mnie wzięło, więc sobie Linkin Park „In the end” puściłem. Pierwsza piosenka pierwszego zespołu, który uwielbiałem jako pierwszy.

Ogólnie zaduma mnie łapie coraz częściej. Ostatnio zatęskniłem za trochę bardziej polskim jedzeniem (czego owocem były kuchenne podboje z poprzedniej notki). Naprawdę jednak w tej chwili tęsknie za jesienią. Polską, złotą... chciałoby się rzec: normalną jesienią.

Nie jest to dlatego, że od lat sobie obiecuję, że pojadę w Bieszczady jesienią, a tu się trochę wynudziłem, czekając na zajęcia. Nic nie mają do tego zdjęcia rodaków na nk, albo rozmowy z nimi. Nie uwierzycie chyba, jakie trzy przedmioty w taki nostalgiczny nastrój mnie wprowadziły.

Pierwszy był liść. Lekko pożółkły liść jabłka, które w swoim czasie kupiłem na bazarze. Bóg mi świadkiem – idealna żółć jesienna.

Drugi był facebook. Kiedy otworzyłem tam Puszkę Pandory (aplikacja, która umożliwia wylosowanie nieomal dowolnego przedmiotu, uczucia, człowieka itp.), wylosowałem... wiewiórkę. Szarą. Z orzeszkiem.

Ale wszystkim dobiła mnie szyszka. Zrozum, Panie Czytelniku: pośród Gór i Wzgórz, pośrodku Stepu, na Betonie przy Akademiku... SZYSZKA. Jak sobie przypomnę moje radomszczańskie lasy, kiedy pacholęciem będąc brykało się po nich z harcerzami, obrzucając się szyszkami i wywalając na cztery litery na śliskich opadłych liściach... 

Tak, tęsknię.


***


Muezini lub ezini. Różnica bierze się z arabskiego, gdzie „m” dodaje się dla osób. Samo „ezin” jednak nie wiem co oznacza. Wiem, kogo oznacza, i wy pewnie też.

To jest ten koleś, który codziennie pieje ile fabryka dała w mikrofon na szczycie minaretu,wieży tak charakterystycznej dla muzułmańskich meczetów, jak...

No właśnie, tu słówko. Chrześcijanie minaretu nie potrzebują. Konstrukcja ta swoje początki ma w wysokich punktach, takich jak drzewa czy wzgórza, z których zwoływano i przypominano raczkującym muzułmanom, że się mają pomodlić. Ponieważ w miastach trudno o naturalne wywyższenia, a ponadto były to miejsca nadzwyczaj głośne, trzeba było zacząć budować odpowiednio wysokie punkty, aby wszyscy wierni wiedzieli kiedy mają się modlić. Albowiem muzułmanie pory swych modłów mają regulowane takim ścisłymi terminami jak „zachód słońca”, a więc przez pory dnia, a te codziennie się zmieniają, a więc i codziennie muzułmanie modlą się o różnych godzinach. Obecnie można (na pewno w Turcji) spokojnie kupić (a zarazem nie można nie kupić) kalendarza z wyrywanymi karteczkami, na którym każdy dzień ma wypisane dokładne godziny dla każdej modlitwy, z uwzględnieniem naturalnie tego, ze słońce kiedy indziej zachodzi w Stambule, inaczej w Afyon, Ankarze czy Konyi, a jeszcze inaczej w Trabzonie.


Dlaczego więc muezini umierają?

Niechaj mnie znienawidzą wszyscy kochający Bliski Wschód i jego Orientalizm, ale... na litość, po dwóch miesiącach mi się oni troszkę okropnie osłuchali. Teraz, każde to ich przeciągane w nieskończoność „AaaaaaaaaaAaaaaaaAAAAAaaaaAAAAaaaaaAAAAAaaaaaaa” brzmi, jakby byli w ciężkiej aaaaAAAaaAAAAaaaaaaAaagonii. Nie mogę już dłużej z nimi i tyle :).


***


Ale niech sobie chwalą Boga. To nawet swój urok ma. Na pewno miało dla ludzi w czasie ramazanu, kiedy wieczorna pieśń ezina obwieszczała, że słoneczka już nie ma i można jeść. Miałem to szczęście, że akurat na jedną z takich kolacji zostałem zaproszony przez koordynatora programu Socrates/Erasmus do jego domu.

(To dawne dzieje w sumie, chciałem je opisać wtedy, gdy miały miejsce, ale teraz dopiero pozwala mi na to bloger. - edyt. przyp. krogulczas)

Jadę sobie z Abdulkadirem (tak ma na imię), bo się zaoferował, że podrzuci mnie na iftar caderi – taka stołówka bezpłatna, rozstawiana na czas ramadanu, a sponsorowana przez władze miasta; wpadają tam i biedni i bezdomni, a także urzędnicy i policjanci. Po prostu, kto chce, może za darmo najeść się do syta (a pamiętajmy, że cały dzień nic nie jedli i nie pili...)

Jadę. Ledwo w sumie wsiadłem, Abdulkadir mówi do mnie „Co też ja sobie myślałem, że nie zaprosiłem Barhta (tak słyszą moje imię, przez moje felerne „r” :)) do nas na kolację? Barhta, jeżeli chcesz, zapraszam cię do siebie, bądź mym gościem”. Nie sposób odmówić ;).

Podaruję sobie opis domu, żywiołowości dzieciaków czy dostojnego spokoju dziadka, a przejdę do samego posiłku.

Bo oni mi tam Wigilię normalnie urządzili, a nawet w Wigilię nie jestem taki pełen, jak tam byłem. Tak naprawdę, to porównanie ma dodatkowe dno. Otóż, każdy dzień ramadanu jest dla muzułmanina dniem wyjątkowym, dniem, który spędza z z najbliższymi, a każdy dobry uczynek w czasie ramadanu jest liczony dziesięciokrotnie więcej na Sadzie Ostatecznym (lub czymś na jego pokrój).

A ja się tymczasem na poważnie bałem, czy za chwilę nie spojrzę ponownie na to, co przed chwilą jadłem. Niby nic szczególnego, ani nawet porcje nie były jakieś przesadzone, ani też kurczak, frytki, surówka z pomidorów czy podsmażana zielona fasolka nie mieszczą się dla Polaka poza pojmowaniem.

Ale deser...

Jeeeezu, jaki on był sycący! Za ChRL nie pamiętam jak się to nazywało, ale jeeeeezu, jakie to było dobre! Takie wilgotne ciasto francuskie, które w ustach zamieniało się w krem, azali był to krem, który miał konsystencję ciasta francuskiego? I jeszcze z bananami gdzieś tam wmieszanymi... Jeeeeeezu!

Podano potem... drugi deser. Baklawę. Baklawy już jednak wdusić nie mogłem. A, słówko o baklawie – o, ubodzy w wiedzę! Kto wpadł na pomysł nazywania „chałwą” tureckiej baklawy! Tej chałwy, którą my znamy, nie znajdziecie w Turcji. Baklawa i chałwa to nie są zamienniki! Chałwy nigdy nie lubiłem, a baklawę, gdyby nie odrobina zdrowego rozsądku, mógłbym jeść godzinami.

Na zakończenie tylko szybka herbatka (a właściwie trzy, które trwały godzinę) i Abdulkadir odwiózł mnie do akademika.


***


Tą notkę chciałem zamieścić naprawdę dawno temu, bo dobre trzy tygodnie temu. Teraz dopiero jednak przeszła korektę, co chciałem to dodałem, bloger działa, i można publikować.

Jutro prawdopodobnie wyprowadzam się do mieszkania gdzieś w centrum miasta. Jak się tylko urządzę, to ląduje na blogu kolejna notka. Bardzo możliwe, że o pierwszym dniu roku akademickiego, bo jutro się takowy zaczyna :). Trzymajcie kciuki!

sobota, 26 września 2009

Kuchnia od kuchni

Tavuk a'la Krogul (Kurczak po krogulczemu) przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.

***

Jak już wspomniałem poprzednio, gotowałem po raz pierwszy w tym przybytku. Cholera, ja tutaj już prawie dwa miesiące siedzę, a dopiero teraz się za to wziąłem! 

Ale mnie się zwyczajnie zatenskniuo za normalnom, polskom kuchniom.

Poszedłem więc do tej kuchni. To był pierwszy błąd. Otóż: tą kuchnią przez całe wakacje, a szczeólnie przez ostatni miesiąc, zajmowali się wyłącznie faceci. Nieważne, że Turcy, chociaż to pewnie też ma pewne znaczenie.

Trzeba bowiem powiedzieć o czystości w Turcji to, co już zostało powiedziane, a więc powtórzyć: Turcy to syfiarze. Śmieć się na śmieciu ze śmieciem wala, a Turek jedynie radośnie dokłada na kupkę.

Jak więc prezentował się widok tej kuchni?

Schnące bochenki chleba zostawione na wierzchu.

Obierki po pomidorze i ziemniakach zostawione na stole, kuchni i umywalce.

Brak dostępu do ciepłej wody.

Niezalany garnek po jajecznicy, którą mi serwowali od trzech dni...

Ubite muchy (!) na jedynej (!!!) ścierce* dostępnej w kuchni (!!!!!).

Gnijące na kuchence skorupki po jajkach.

A, jeszcze dzieci i gęsi włążące do kuchni.


***

Niezrażony tym, zrobiłem swoje. Drowning Pools, Iron Maiden, Rammstein i Lady Gaga puszczone w głośnikach. Można zacząć.


Najpierw trza było trochę ogarnąć.

Trochę szatkowania, trochę tasakowania (fajna zabawka swoją drogą :D ), trochę pożyczenia cebuli i ziemniaków i ich obrania i składniki gotowe.


Składniki Tavuka a'la Krogul:

- 2 udka kurczaka (jak macie piersi z kurczaka to brać je),

- 2 pomidory,

- 1 papryka czerwona,

- 3 papryczki a'la jalapenos, ale w ogóle nieostre; papryczki, po prostu,

- 1 cebula,

- świeża (z braku świeżej - nieświeża też się na da :) ) nać pietruszki,

- przyprawy: sól, czarny pieprz, słodka papryka (zmielona), czerwona papryka (skruszona [u nas się tego nie znajdzie]), tymianek, 3 goździki,

- ziemniaki i kalafior jako serwowane dodatkowo.

Najpierw marynujemy kurczaczka w oliwie z oliwek. dajemy wszystkie przeprawy jakie podano, wedle uznania. Jeżeli sól mało słona, to dac jej więcej, jak tymianek mało tymiankowy to też go więcej itd.

Jak nam się to marynuje, przygotowujemy się do gotowania, tj. sprzątamy kuchnię, tak, żeby nie wstyd było się poniej poruszać. Dopiero potem obieramy ziemniaki i kalafiora, które wstawiamy razem aż do momentu, aż się rozgotują. Jeżeli komuś się uda nie rozgotować - lepiej dla niego ;).

Potem odpalamy ogień.

Tak, to moja kuchenka.Cztery takie palniki acetylowe się tam znajdują. To białe to nie fajka, jeno papierek, którym posługiwałem się żeby odpalić to cholerstwo, bo nie miałem ochoty mieć przypieczonych włosków na paluszkach. I całej ręce przy okazji. Że o głowie nie wspomnę.

Jakoś tak jak posprzątamy kuchnię i wstawimy ziemniaki z kalafiorem, kroimy warzywa w kostkę, paski lub trójkąt Sierpińskiego. Jak pokroimy, to grzecznie wstawiamy kurczaczka na ogień. Po jakiś 2 minutach dorzucamy warzywa (nie pytajcie mnie dlaczego :P).

No, teraz pozostaje tylko obserwować jak się to wszystko rozwija. 

Efekt:

Fajne, nie? 

A, jak jesteście sprytni, to nie zapomnijcie o maśle do kalafiora ;).

Afiyet olsun!


***


Coś mnie Bloger nie lubi. Ale ja go lubię, mimo, że odmawia mi logowania, a czasem nawet wstępu na stronę logowania.

Jutrzejszy, obiecany tekst o tym, dlaczego muezinowie (lub ezinowie) umierają, i dlaczego muzułmanina w ramazanie to cieszy.

czwartek, 24 września 2009

Allah Akbar!

Idę gotować :).

PS Notki się nie pojawiały, bo mi Bloger współpracy odmówił na wiele dni. Teraz spróbowałem i działa. Ale parę notek jest spisanych, więc się powinny niedługo pojawić ;).

czwartek, 10 września 2009

Ramazan a piwo

Miesiąc ważny dla muzułmanina. Piwo ważne dla Krogulczasa.

***

W ramadanie (w Turcji zwany ramazanem; będę używał zamiennie) praktycznie żyję. Zaczął się w tym roku 21. sierpnia, a skończy się 19. września.

Ci Turcy to niesamowici ludzie są. Miałem już masę sytuacji w tym wesołym miesiącu, które bezpośredni początek biorą właśnie w tym, że mają w tej chwili taki ważny czas w swoim życiu.

***

Dzisiaj chciałem kupić piwo. Pomyślałem sobie: ciężko będzie. Nie dość, że muzułmanie nie mogą piwa pić, to jeszcze mamy ramazan, czyli MAXI-post. Chociaż szyldy z Efesem (a czymże innym) pozostały, to lodówki stoją puste.

Wszystkie. Wszędzie.

Ale Polak potrafi :).

Tym razem postanowiłem się odezwać, zamiast tylko rzucić okiem.

-Bira yok? (Piwa brak?) - pytam.

-Tamam... (słowo, które początkowo znaczyć miało "o.k."; teraz widzę, że używają go jak japońskiego "hai", czyli do wszystkiego) - po czym Pan Turek oddalił się i przeszedł przez drzwi na tyły sklepu. I po chwili słyszę jego głos. I głos jeszcze jednego Turka.

Mówią coś, mówią... Męczy się Krogul męczy żeby dojść - o czym, u diabła,  rozmawiają?

Wychyla się Pan Turek #1. Woła mnie. Idę. Rozgląda się naokoło po tym jak wszedłem.

Wchodzę na zaplecze. Kieruję swe kroki na lewo. Pana Turka #2 brak. Pan Turek #1 otwiera drzwi. Wchodzę do oświetlonego jedną żarówką pomieszczenia. Żarówka mryga od czasu do czasu.

Pan Turek #1 pokazuje mi półkę. Na niej Skarb Narodów, Arka Przymierza i Pierścień Atlantów w jednym: piwo.

Efes.

Kurwa.

No nic. Niech będzie. Dwa biorę.

Przechodzimy do lady. Płacę. Pan Turek #1 pakuje piwa w czarną foliówkę. Coby mu się spodobać, upycham je do plecaka. Uśmiechnięci oboje od ucha do ucha, ja wychodzę, a on... skąd mam wiedziec co robił dalej?

***

O ramazanie jeszcze popiszę. Szczególnie o tym, jak umierają muezini :).

niedziela, 6 września 2009

Przejazd.

Jak wesoło przeżyć na krańcu świata?

***

Najpierw trzeba się na ten koniec świata wybrać. W przypadku braku dostrzegalnych końców świata... No! Niech będzie Afyon. Nada się.

Co prawda ktoś powie, że na żadnym końcu się toto nie znajduje, a jeno na zachodzie Południowej Centralnej Anatolii, lecz dajcie mi wiarę choć ten jeden raz: będzie dobrze, będzie śmiesznie, będzie fajnie.

Możecie nie wiedzieć czego się spodziewać. Słusznie. Ja sam nie wiedziałem czego się spodziewać.

***

Zacznnij więc w przyzwoitym punkcie. Np. na terminalu autobusowym. Przyjechaeś tam taksówką, wynegocjowałes za nią przyzwoitą cenę 15 lir (ok. 30 złotych). Masz bilet za 19 lir. Po drobnych opóźnieniach  (25 minut łącznie), jedziesz. Po 5 minutach zatrzymujesz się na stacji BP, bo autobus musi zatankować.

Tu warto wspomnieć o niesamowitej tureckiej odwadze. No bo tak: żeby takiego busa zatankować, to trzeba mu kabel do baku załadować. A co, że jeśli kabel jest krótki? No wtedy trzeba jechać do przodu, aż się znajdzie wlew baku.

Co z tego, że kierowca za 1,5 metra walnie w drzewo?

Co z tego, że za 1 metr walnie w faceta żywcem wyciągniętego ze "Świtu Żywych Trupów"?

Co z tego, że facet żywcem wyciagniety ze "Świtu Żywych Trupów" za chwilę zostanie rozjechany? Fajke ma.

Pozerstwo i demonstracja siły celem priorytetowym. No i fajkę trzeba dokończyć. Przed śmiercią.

***

Krajobraz dopisuje podczas podróży, bez dwóch zdań. Można spodziewać się takich widoków. Sympatycznych, pogodnych, z odbiciami okien... Ekhm... Sympatycznych i pogodnych.

***

Na dzisiaj tyla. Jutro napiszę conieco o kampusie, o panach ochroniarzach, o tureckiej wsi i pewnym Horyzoncie.

Jak widać, utworzyłem galerię na Picasie. Ile się uda tyle się tam pojawi :).

środa, 2 września 2009

Afyon: początek

Już jutro mnie ukamieniują na schabowe i ugotują z rzepą, orzeszkami i budyniem cytrynowym.

***

Afyonkarahisar. "Czarny Zamek Opiumowy" w wolnym tłumaczeniu. "Afyon" w skrócie i codziennym użytku.

Tutejszy klimat, zwyczaje i sposób bycia jest kompletnie inny od europejskiego. Kto nigdy nie wyjechał poza Europę, chyba nie jest sobie w stanie tego wyobrazić. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jak bardzo w ciemno tutaj przyjechałem. Poza tym, że będę tam studiować, nie wiem o tym mieście kompletnie nic :).

Na niewiele mi się zda mój A1 Level Turkish Erasmus Intensive Language Courses. Ten poziom to jakaś pomyłka. Chociaż zdałem na 84% to oznacza tyle, że jestem w stanie zrozumieć język jedynie łopatologiczny. Albo raczej koparniany. A nie turecki.

Krótko mówiąc, poziom ten jest całkiem bezużyteczny. Ani nie mam opanowanego jakiegoś przyzwoitego słownictwa, że o codziennym języku nie wspomnę. Turecki zwrot "memnum oldum" czyli "miło cię poznać" doprowadza każdego Turka do szału. Na "durakta alabilir miyim" ("proszę się zatrzymać") w autobusie spojrzeli na mnie jak na Polaka albo innego Słowianina. Tureckie język trudna język.

***

Dzisiaj pozaopatrywałem się w mapy. Jak dobrze pójdzie to w przyszłym tygodniu wyląduję w Ankarze. Potem chyba Trabzon. Może pomiędzy nimi jakaś cywilizacja zapomniana się znajdzie.

W związku z tymi rozjazdami, kto wie jak to z aktualizacjami będzie. Postaram się coś wrzucać przynajmniej raz na tydzień. Potem, w trakcie roku akademickiego (vide po październiku), zapewne będzie coś więcej.

Przy najbliższej okazji przybliżę trochę Afyon jako miasto. Mam nadzieję, że uda mi się je trochę poznać przez tych pare dni :).

sobota, 29 sierpnia 2009

Chcielibyście :)

Nie. Tak to nie będzie. Za 3 tygodnie powinienem być już w pełni sprawny (czyt. ból minie). I się do Polski nie wybieram.

Wiem, że ludzie mają o mnie dobre zdanie. Osoby pewnej, stanowczej, zdecydowanej. Taki jednak nie jestem. Jestem w Turcji właśnie po to, żeby takim się stać.

Nie przyjechałem tu, żeby się czegoś nauczyć. Mam wystarczająco sił i czasu, żeby samemu się edukować w zakresie zarządzania zasobami ludzkimi, które tak bardzo pragnę zgłębiać na studiach, a które tak bardzo hamowały moją decyzję przyjazdu. Tutaj nie liczę na wysoki poziom zarządzania. Pożegnałem się z nim.

Przyjechałem tutaj po to, żeby podjąć walkę z samym sobą. Za często już w życiu uciekałem od problemów, zamiast je rozwiązywać, chociaż zapewne niejedna osoba, która to czyta, nie zechce mi uwierzyć.

Chcę być w końcu z siebie zadowolony. I dlatego zostaję.

A takie mury już mi nie straszne :)

Zielony to Balint, biały to Nick. Nie wiem, czy jestem jeszcze na dole, czy już na dole :).

P.S. W aktach medycznych, krajem mojego pochodzenia była niejaka "Rusya"... No i jak ich tu do Unii :)?

wtorek, 25 sierpnia 2009

Żyję

To pierwszy raz w moim życiu, kiedy naprawdę czuję się szczęśliwy, że żyję.

***


W ostatni czwartek byliśmy na wycieczce w Termessos- ruinach miasta w pobliżu Antalyi. Jest to miasto położone w górach, dość starych, ale wciąż wysokich. Nic dziwnego, że nie udało się go zdobyć nawet Aleksandrowi Wielkiemu.
Po dotarciu na wyższe mury, zauważyłem całkiem ciekawe miejsce, w którym możnaby porobić parę ciekawych zdjęć. Był to antyczny mur, którego prawa część była nadkruszona i przez to pozwalała na wejście na jego szczyt. Jakieś osiem metrów miał ten mur. Na takie rzeczy się wchodziło już wcześniej. Postanowiłem, że pójdę porobić tam parę zdjęć na szczycie. Na szczycie byli już dwaj moi znajomi, Węgier, Balint, i Holender, Nick.
Pocykałem może ze trzy zdjęcia i zdecydowałem, że zacznę schodzić, bo ani było miejsca na szczycie na więcej niż 2 osoby, ani też mnie nie chciało się tam dłużej stać w słońcu. Zacząłem schodzić. Czułem, że łatwo nie będzie, kiedy wyrwałem jedną cegłę, która jeszcze przed chwilą stanowiła solidne oparcie.
Potem wszystko działo się już szybko. Kamień wyślizgnął się spod nogi. Próbowałem oprzeć nogę. Gdzie indziej, byle gdzie. Kolejne obsunięcie. Chwyt ręką. Też daremny. Drugą. Trzeciej zabrakło. W ułamku sekundy zniszczyłem kawał antycznego zabytku.
I w tym ułamku sekundy pomyślałem sobie "Nie... To jakiś żart".
Spadłem. Zaprotokołowane jest "upadek z 10 metrów". Takie drugie albo nawet trzecie piętro. Leciałem nogami w dół. Podobno wylądowałem na jakimś drzewie, to ono musiało zamortyzować upadek. Leżałem dobre dwa metry od muru. Na lewym boku, głową w dół. Lewe udo, żebra i głowa wsparte na kamieniach, ale takich stożkowych, nie płaskich. Oparcie punktowe, czyli żadne. Jedynie prawą ręką wspierałem się na kamieniu. Wyobraź sobie podpór przodem, jak do pompki, tylko na prawej ręce, a cialo obrócone na lewą stronę. 
Leżałem tak dobrą godzinę.
Kląłem z taką częstotliwością, że towarzyszący mi obcokrajowcy szybko załapali "kurwa mać" i "ja pierdolę". Odmówiłem przemieszczania mnie ani zmieniania mojej pozycji z uwagi na kręgosłup. W końcu przybyli ratownicy. A potem to już po prostu straciłem rachubę czasu.
Znosili mnie Erasmusowcy, bo jako ratownicy przybył koleś i dwie cytate brunetki. Znosili mnie dobre 40 minut, a dla mnie to było może 5 minut. 
Jakkolwiek by to nie brzmiało, dzięki ciągłej przytomności, powstało w tym czasie mnóstwo dowcipów mojego autorstwa. Śpiewałem nawet "wina, wina, wina, wina dajcie..." wespół z Balintem, który, jak już zszedł, sam o dziwo zanucił. Dużo się także modliłem. Bardzo bardzo dużo.

O pobycie w szpitalu nie chcę mówić. To było najbardziej przerażające i najbardziej samotne doświadczenie w moim życiu.

Wyszedłem z tego wypadku bez żadnego złamania, chociaż było podejrzenie złamania lewej kości udowej, żeber, a nawet kręgosłupa. Skończyło się na uszkodzeniu mięśni lewego uda, okropnym bólu w plecach i trzech szwach na głowie.

***

Nick powiedział, że musiałem mieć na plecach jakieś 10 aniołów. "To ja musiałem na tych biedakach wylądować" odparłem.

Dopiero dzisiaj do mnie dotarło, że prawie zginąłem. Że ledwo uszedłem z życiem. 

Notka bedzie miała moralizatorski koniec, a co. Cieszcie się życiem. Doceńcie jego dar. Ja na pewno wprowadzam w moim pewne zmiany.  Żadne "nowe życie" czy "porzucenie starego życia". Żyję dalej, ale nanoszę korektę. Czuję, że to mi wystarczy to szczęścia. Bo niewiele życiu potrzeba, zarówno żeby je mieć, jak i je stracić.

***

To chyba koniec tego bloga. Mam już zarezerwowany bilet lotniczy do Polski. Po tym, co przeżyłem w szpitalu nie wiem, czy chcę tu wracać.

Dawno mnie zagranicą nie było. Było fajnie, było ciekawie, była to nowość. Poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi z całej Europy. Nie wiem, z którymi utrzymam jakiś kontakt, bo nie jestem za dobry w te klocki. Co poznałem, to moje. Czego doświadczyłem, też moje. Nie było tego wiele jak na miesiąc pobytu tutaj, bo nastawiałem się na podróże po zakończeniu kursu językowego i podczas pobytu w Afyon. 

Ani odrobiny nie żałuję decyzji o wyjeździe. Gdybym miał jechać jeszcze raz, pojechałbym. Ale najpierw wyzdrowiałbym.

Przepraszam wszystkich, którzy wiązali jakieś nadzieje z tym blogiem. Wyszło jak wyszło. Jeżeli ktoś czuje się poszkodowany, możemy to omówić przy zimnym kieliszku ;).

Wszyscy, którzy to czytają, niech Wam się dobrze wiedzie i niech Was Bóg błogosławi. Żyjcie.

Krogulczas